FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Pomysł na życie: Nowa Zelandia

„Moja pierwsza praca w Nowej Zelandii to było zwykłe stanie na kasie w sklepie. Zarabiałem tyle, żeby wynająć mieszkanie w centrum, nie głodować, chodzić na imprezy i jeszcze odłożyć" – relacja rodaka z końca świata
Źródło: Flickr/Christopher Crouzet

Nikt nie myśli o Nowej Zelandii. Pomyśl teraz. Wyobraź ją sobie. I co? Pewnie niewiele. Przy „trójce ale silnej" z gegry wiesz, że ta położona na południowym Pacyfiku wyspa jest największą wchodzącą w skład archipelagu Polinezji.

Ze względów bardziej praktycznych kojarzysz Nową Zelandię jako kraj, w którym kręcono Władcę Pierścieni. Pewnie słyszałeś Royals Lorde, jak oglądasz rugby, to widziałeś „Hakę". I tyle. A ta wyspa ma do zaoferowania dużo więcej.

Reklama

Auckland

Auckland to największe miasto w Nowej Zelandii. Mieszka tam ponad jedna czwarta populacji. Miastem stołecznym jest jednak Wellington, jednak na nie faktycznie może lepiej nie zwracać uwagi, tam jest trochę nudno. Ale nie w Auckland – to jedna z najbardziej tętniących życiem aglomeracji na świecie. Przeplatają się w niej wszystkie kultury i nacje znane współczesnemu człowiekowi.

Wyobraź sobie taką sytuację:
Wstajesz rano, przygotowujesz sobie śniadanie, jesz je z wietnamskimi współlokatorami. Na klatce schodowej witasz się z czeskim sąsiadem. Gazetę i fajki kupujesz w sklepie u Chińczyka. Jedną częstujesz Maorysa. Wchodzisz do pracy, twoim szefem jest Nowozelandczyk, ale nad projektem pracujesz z Amerykaninem, Hindusem, Japonką i Kanadyjką. W przerwie na lunch idziecie do tajskiej knajpy. Po pracy wstępujesz do sklepu: browary i vouchery na Netflixa sprzedaje ci Meksykanin. Tak, Nowa Zelandia ma nawet Netflixa.

Źródło: Flickr/Abaconda Management Group

Auckland od kilkunastu lat sukcesywnie ląduje na czołowym miejscu wszystkich zestawień najlepszych miejsc do życia na świecie – chociażby w tym opublikowanym w zeszłym roku przez The Guardian. Dlaczego tak? Wiele czynników składa się na taki stan rzeczy, na pewno najważniejszym z nich jest ekstremalnie niskie bezrobocie. Pracę można dostać tutaj w ciągu kilkunastu godzin.

Moja pierwsza praca w Nowej Zelandii to było zwykłe stanie „na kasie" w sklepie wielobranżowym albo inaczej „convenience". Dostałem ją drugiego dnia po przylocie. I wcale nie musiałem się długo za nią nachodzić – kupowałem w tym sklepie gazetę, żeby poszukać ogłoszeń i stwierdziłem, że skoro już tu jestem, to zapytam. Praca może jakaś rewelacyjna nie była, ale pracując od poniedziałku do piątku, przez cztery godziny dziennie, zarabiałem wystarczająco, żeby wynająć mieszkanie w centrum, nie głodować, chodzić na imprezy i jeszcze odłożyć sobie na czas poszukiwania jakiejś lepszej pracy. A stawka godzinowa i tak była wtedy poniżej minimalnej, bo to nie był nawet pełen etat.

Reklama

Jake, birmański szef kuchni w bardzo popularnej knajpie w CBD, też nie narzeka – w pięć lat w Nowej Zelandii zdobył wiele cennego doświadczenia zawodowego, a jego naprawdę dobre umiejętności sprawiły, że teraz to pracodawcy starają się o niego, a nie odwrotnie. Można? Można.

Źródło: Flickr/Karl Baron

Skoro praca jest, to prędzej czy później pojawia się pokusa wydania trochę gotówki. Raczej prędzej.

Silver Fern Tiki

Jak masz ochotę się zabawić to najlepiej wybierz się na Karangarape Road, albo po prostu K-Road, jak mawiają lokalsi – znajdziesz na niej wszystko, czego potrzeba, żeby można było mówić o udanym wieczorze. Chociaż jeżeli wolisz zabawę w bardziej „rodzinnej" atmosferze, to Queen Street będzie lepszym wyborem. Ale w takim przypadku to najlepiej posadź swoje dzieci w fotelikach, kup naklejki „Baby on Board" i jedź Priusem do Wellington. W Auckland bawimy się ostro.


Tylko sensowne pomysły. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


K-Road to najbardziej queerowa ulica. To znaczy, że znajdują się na nim wszystkiego rodzaju seks shopy, seks bary, czy prowadzone przez uśmiechnięte Azjatki, eufemistycznie nazwane „salony masażu". Zasada wielokulturowości ma tutaj szczególnie silne zastosowanie. Z drugiej strony, jeżeli masz ochotę po prostu się napić, to nikt nie będzie ci w tym przeszkadzał. Masz do wyboru dziesiątki barów z towarzystwem tak mieszanym, że powoduje mokre sny u Berlińczyków.

Reklama

No, ale jak to mówią, częste picie skraca życie. Maoryski diler to rozumie i zadba o to, żebyś nie zrujnował sobie zdrowia. Najlepiej zacząć od Silver Fern. Kojarzysz ją już pewnie jako tę iglastą roślinę, która rośnie na każdym kroku. Masz ją też w pieczątce w paszporcie, a najpopularniejsza drużyna rugby, All Blacks, ma ją w swojej fladze. Silver Fern to też lokalna odmiana haszu powstała z roślin dojrzewających na jakiejś małej, nienależącej do nikogo wyspie strzeżonej przez rekiny i płaszczki. Nie krępuj się i częstuj tym, co matka natura dała. Auckland Cops, jak sami siebie nazywają, przymykają oko na użycie marihuany. Na przykład Aotea Square, lokalne zagłębie palaczy, miejsce, w którym w centrum miasta można spokojnie wypalić skręta, leży niespełna 300 metrów od komisariatu miejskiego. Taki stan rzeczy wynika poniekąd z położenia Nowej Zelandii. Zupełnie jakby każdy myślał sobie „A co ja się będę… Kogo to obchodzi, jesteśmy przecież na końcu świata, nie?"

Źródło: Flickr/Christopher Crouzet

Jeżeli wciąż będzie ci mało, to również nie będziesz miał z tym większego problemu. Przynajmniej jeśli chodzi o wejście w posiadanie. Twardsze narkotyki nie spotykają się już z tak entuzjastycznym podejściem władz.

Jeżeli wreszcie znuży cię wielkomiejska aura, to zawsze możesz wybrać się na wycieczkę busem za miasto, na przykład do Avondale. Zielone parki, przepełnione krystalicznie czystymi stawami kuszą sielską atmosferą wiecznego sobotniego popołudnia. Możesz rozsiąść się na hamaku, popijając napoje chłodzące, zabawić się na festiwalu electro, organizowanym w każdy piątek, ściągającym naprawdę imponująco duże rzesze ludzi, albo wybrać się do największego na południe od Sydney zoo. A jak będziesz miał ochotę iść do muzeum lotnictwa, to możesz iść do muzeum lotnictwa, kurwa jego mać. Poważnie, w West Point znajduje się ogromne interaktywne muzeum motoryzacji MOTAT. Jedno z większych na świecie.

Reklama

Bob

Nowa Zelandia ma jednak też swoją ciemną stronę. Mimo zasadniczo niskiego wskaźnika przestępczości, do przestępstw czasami dochodzi. Głównie na tle narkotykowym. Jakkolwiek brutalnie by to nie brzmiało, przestępstwa popełniane są głównie przez imigrantów z okolicznych wysp – Samoy i Tongi.

Boba poznałem już w kolejnej pracy, jako fotograf NZ Herald, byliśmy akurat w jednej z tych niebezpiecznych dzielnic na przedmieściach, gdzie kilka dni wcześniej doszło do strzelaniny między dwoma grupami młodych handlarzy narkotykami. Postanowiłem wypytać go o kilka spraw, bo szczerze mówiąc, z daleka wyglądał na kogoś, kto może mieć dużo do powiedzenia w kwestii ogólnie pojętej przestępczości. Nie myliłem się.

Bob ma 33 lata, pochodzi z Christchurch, na południowej wyspie. Jak mówi, w życiu popełnił wiele błędów, ale jego najgorszym było wejście w narkotyki I konflikt z prawem. Bob jest Maorysem. Maorysi to rdzenni mieszkańcami wyspy. I tak jak Indianie czy Aborygeni, zepchnięci przez białego człowieka na margines, nie mieli w życiu lekko.

„Możemy właściwie liczyć tylko na pracę fizyczną". I faktycznie, znaczna większość pracowników budowlanych to właśnie Maorysi. To nie dziwi. Nie wiem, czy widziałeś kiedyś Maorysa, ale oni są naprawdę ogromni. Norma to jakieś dwa metry wzrostu, niewiele mniej szerokości. Poza tym tatuaże, Maorysi nadal kultywują plemienne zwyczaje tatuowania się, głównie na twarzy.

Reklama

„Nie chciałem robić na budowie do końca życia", mówi Bob „Ale nie było mnie stać na studia, więc zrozumiałem, że za bardzo nie mam wyjścia"

I wtedy na życiowej drodze Boba pojawiły się poczciwe chłopaki z Tongi. „Do gangów należeli też Maorysi, Samoańczycy, czasami Tahitańczycy". Wszyscy w takiej sytuacji jak on. Znudzeni, bez większych perspektyw, ani pieniędzy. „Żaden z nas nie miał wtedy więcej niż 20 lat, nie mieliśmy na siebie żadnego planu, a na narkotykach mogliśmy naprawdę dobrze zarobić".

I jak to już bywa, prędzej czy później prawo przestaje przymykać na to oko. „W pewnym momencie mnie aresztowano. Byłem akurat po transakcji z jakimś turystą. Nie zachowałem się wystarczająco ostrożnie. Na komisariacie okazało się, że mój brat już tam jest. Podobno obserwowali nas już od kilku miesięcy. Policja zrewidowała nam mieszkanie, nawet nie wiem, czy mieli nakaz. Znaleźli u nas kilka worków amfetaminy, ponad 10 uncji [283 gramy]".

Bob nigdy wcześniej nie miał wyroku, ale wielokrotnie był zatrzymywany. Głównie za narkotyki i pobicia. „Z miejsca dostałem 5 lat. Mój brat tylko rok – powiedziałem, że cały towar był mój".

Po wyjściu z więzienia Bob przeprowadził się na północ. „Chciałem uciec od tego wszystkiego, a wiesz, przeszłość nie zawsze daje o sobie zapomnieć".

Teraz prowadzi z bratem firmę małą firmę budowlaną. Nie narzekają na pieniądze. Bob twierdzi, że naprawdę odżył, kiedy jego życie zaczęło wyglądać normalnie. Jego brat ma teraz żonę i dwójkę dzieci. „Chociaż nie wszystkim udało się ogarnąć w porę… Znałem takiego chłopaka z Samoa, zanim trafiłem do więzienia miał jakieś 19 lat. Potem dowiedziałem się, że poderżnął gardło kolesiowi w sklepie. Poszedł na dożywocie za kilka paczek fajek".

Przypadek Boba nie jest odosobniony. Ludzie z Pacyfiku, najczęściej Samoańczycy mocno zawyżają przestępczość w Nowej Zelandii. Tworzą gangi, w których mają szansę wykazać się najbardziej agresywni i brutalni osobnicy. Na szczęście działają praktycznie tylko w obrębie swoich własnych gett i tylko czasami jakaś zbłąkana dusza popełni ten błąd, zachodząc jedną ulicę za daleko.

No ale jeżeli nie planujesz nocnych eskapad na samoański rejon, przy którym warszawska Praga nocą to miejscowość uzdrowiskowa, a bywalcy Piotrkowskiej wydają się bardziej sympatyczni od bohaterów Plebanii, to z Nowej Zelandii nie będziesz chciał wracać. Będziesz za to chciał ułożyć tam sobie życie i nigdy nie wracać. Bo w Nowej Zelandii dobrze jest być. A jeszcze lepiej tam żyć.