FYI.

This story is over 5 years old.

Newsy

​Dzień, w którym upadła studencka demokracja

Dodatkowe opłaty dla studentów, wprowadzone za zwłokę w składaniu pracy pokazują, że są oni nikim więcej jak tylko klientami molocha, wypluwającego dyplomy na wzburzone wody brutalnego rynku pracy – pisze członek Uniwersytetu Zaangażowanego

Autorem tekstu jest Aleksander Sławiński, członek Uniwersytetu Zaangażowanego, o którym pisaliśmy jako pierwsi w Polsce. Tekst wyraża stanowisko ruchu.

11 maja 2015 roku w sali C Auditorium Maxiumum Uniwersytetu Warszawskiego wydarzyła się rzecz niezwykle ważna. Tego dnia późnym wieczorem upadła fasada studenckiej demokracji i samorządności. Fasada już od dłuższego czasu chwiejąca się pod naporem żądań „wolnego rynku", oczekującego od instytucji naukowych dostosowania się do coraz bardziej bezlitosnego i wszechogarniającego porządku gospodarczego.

Na posiedzeniu Parlamentu Studentów oprócz deputowanych zgromadziło się kilkuset studentów trzymających transparenty o treści: „Nic o nas bez nas", „Uniwersytet Zaangażowany" czy „Nie mam bogatych rodziców". Sala pękała w szwach od nadmiaru ludzi i nagromadzonych emocji. Dlaczego?

Reklama

Otóż tego dnia studencki parlament miał zaopiniować proponowaną przez władze UW reformę regulaminu zmieniającą definicję tzw. absolutorium i wprowadzającą opłaty za opóźnienie w pisaniu pracy magisterskiej. Ambitni studenci, osoby borykające się z problemami zdrowotnymi, pracą, ciągnące dwa kierunki naraz czy najzwyczajniej te, które zmieniły zdanie – będą teraz musiały zapłacić za zwłokę w składaniu pracy. Rzetelną robotę zastąpi tu pośpiech. Co to oznacza? Oznacza to, że naukowy wysiłek zastępuje korporacyjny deadline gdzie rzeczy mają być zrobione „na jutro", a jakość czy oryginalność wykonania znajduje się na drugim planie. Co więcej, poszczególne jednostki będą miały prawo arbitralnego podwyższania opłat za opóźnienia, które wstępnie zostały przewidziane na 1/5 opłaty za powtarzanie roku. Jedno pytanie nasuwa się tu samo – czy celem uniwersytetu jest tworzenie nowych idei i naukowych innowacji, czy też masowe wydawanie dyplomów – bo przecież słupki muszą się zgadzać? Innymi słowy – czy UW, najlepsza uczelnia 40 milionowego kraju, ma być zarządzany niczym firma czy jak poważny uniwersytet?

To samo pytanie zadajemy sobie my — członkowie powstałej trzy tygodnie temu inicjatywy Uniwersytet Zaangażowany, której przewodnim hasłem jest „Uniwersytet to nie firma". Impulsem do powstania organizacji była reforma regulaminu wprowadzająca opłaty. Oburzenie wzbudził tu nie tylko kształt proponowanych reform, ale również całkowity brak konsultacji ze studentami czy choćby informacji na temat postulowanych zmian. Studenci z Uniwersytetu Zaangażowanego wzięli się więc za to, co normalnie powinno być zadaniem samego UW – rozpoczęli kampanię informacyjną i zaczęli namawiać władze Uniwersytetu do otwartej rozmowy ze studentami.

Reklama

Gniew odczuwają nie tylko studenci, afera z regulaminem poruszyła również dużą część kadry akademickiej. „Mieliśmy duży odzew, bo kadra tak samo czuje się wykluczona z procesu decyzyjnego" – twierdzi jedna z inicjatorek ruchu Martyna Maciuch – „Nasi prowadzący też zauważają mnóstwo niekorzystnych zmian na uniwersytecie, które właściwie zmieniają charakter tej instytucji". List protestacyjny podpisało dotychczas ponad 160 pracowników naukowych.

„Zaczęło się od Koła Naukowego Socjologii Publicznej, którego ich członkowie dowiedzieli się od promotorów o proponowanych zmianach w regulaminie studiów. Zdecydowali, że należy je zablokować i utworzyli wydarzenie Nie chcemy pisać dyplomów na akord!, dzięki któremu studenci dowiedzieli się o planach władz Uniwersytetu" - mówi współtwórca inicjatywy Artur Kula. Organizatorzy pojawili się na kwietniowym parlamencie, gdzie krytykowali zmianę definicji absolutorium, „dwóje dziekańską" czy fakt, że w komisji tworzącej regulamin nie było żadnego studenta czy doktoranta.

Początkowo wydawało się, że odniesiemy sukces. Na poniedziałkowym posiedzeniu parlamentu pojawił się rektor UW prof. Marcin Pałys, który miał odpowiedzieć na wątpliwości zainteresowanych. Na wydarzenie na Facebooku zapisało się ponad 3000 osób, zaś na samym posiedzeniu pojawiło się ich kilkaset – większość z przypiętymi do piersi żółtymi emblematami – kolorem ruchu, wielu z własnymi transparentami. W tym samym czasie fanpejdż Uniwersytetu Zaangażowanego miał już grubo ponad 2 tysiące polubień.

Reklama

Sądziliśmy, że studenci nie wystąpią przeciwko studentom, że przybywając tak tłumnie, stworzymy monolit sprzeciwiający się antystudenckim prawom. Niestety od samego początku wszystko zaczęło iść źle. Debata z prof. Pałysem okazała się farsą. Choć rektor przyjął wobec studentów pojednawczą postawę, to na najbardziej palące pytania odpowiadał ogólnikowo lub wymijająco z wielką lubością zajmując się natomiast kwestiami czysto technicznymi. Pośród uwag, że „po co ktoś bierze temat, którego nie opracuje w dwa lata", i że „taka była umowa, że dyplom trzeba wyrobić w określonym czasie" czuliśmy, że nie dojdziemy do porozumienia, ale spodziewaliśmy się tego. Pytania o sens kar finansowych były zbywane lapidarnymi stwierdzeniami, że „lepsze to niż zostać wydalonym z uczelni". Mimo ciągnącej się ponad dwie godziny debaty nadal tkwiliśmy u punktu wyjścia. Wciąż jednak była nadzieja, że parlament odrzuci projekt w obecnym kształcie. Przecież reprezentuje nas, studentów.

Niestety i tu gorzko się zawiedliśmy. Przeciągające się biurokratyczne procedury związane z „głosowaniem nad utajnieniem głosowania nad dyskusją poprzedzającą głosowanie" (sic!) sprawiły, że sala zaczęła się wyludniać. Przedstawiony przez studenta geografii Marcina Osińskiego postulat pominięcia dyskusji nad tą jakże palącą kwestią wszystkim zebranym wydał się absurdalny i jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że, mimo zdecydowanego, wyrażanego buczeniem i oklaskami sprzeciwu ze strony sali przeszedł on większością głosów. Z ławek padały w stronę deputowanych okrzyki „tchórze!" i „czego się boicie?", które jednak wielu parlamentarzystów nastawiły jeszcze bardziej przeciwko zgromadzonym. Parlamentarzystka i studentka MISH Monika Helak w zdecydowanych słowach wezwała posłów do podjęcia debaty. Po jej, skwitowanym gromkimi oklaskami, wystąpieniu, na mównicy zaczęła się seria mniej lub bardziej osobistych docinków. Sytuacja była naprawdę napięta. Zarządzono przerwę.

Reklama

U wychodzącej z sali obrad dziewczyny widziałem łzy. Inni byli w niewiele lepszym stanie. W tej sytuacji związani z Uniwersytetem Zaangażowanym parlamentarzyści postanowili złożyć wniosek formalny o przeprowadzenie pośród studentów niewiążącego referendum mającego być podporą dla dalszych decyzji parlamentu. „Nie ma sensu podejmować decyzji w emocjach" - argumentowała studentka socjologii Diana Zagrodzka - „wysondujmy nastroje wśród studentów, dowiedzmy się, jaka jest ich wola".

„Jesteśmy przedstawicielami ludu" odpowiadał student matematyki Marcin Grudziąż - „wybrano nas byśmy ich reprezentowali, więc dlaczego mamy teraz pytać ich o zdanie. Sami nas wybrali" (Czy naprawdę na tym polega XXI-wieczna demokracja – desygnujemy was, a potem róbta co chceta do końca kadencji? Czy koledze nieznane są pojęcia takie jak „demokracja uczestnicząca" czy „partycypacja"?). Grudziąż stwierdził również, że studenci nie znają się na regulaminie tak jak parlamentarzyści więc dlaczego mieliby decydować o jego przyjmowaniu. Cały czas przypominam, że referendum nie było wiążące.

Wypowiedź studenta matematyki spotkała się z emocjonalną reakcją sali. Jak widać niezbyt wziął sobie do serca treść największego spośród transparentów - „Nic o nas bez nas".

Rozpoczęło się głosowanie – i tym razem, pomimo gorących oklasków studentów za przegłosowaniem referendum, wniosek został odrzucony większością 30 do 20 głosów. Tego było już za wiele. Członkowie Uniwersytetu Zaangażowanego solidarnie opuścili zgromadzenie. Sala momentalnie opustoszała – nikt już nie chciał się przysłuchiwać dyskusjom parlamentu. Zrozumieliśmy, że król jest nagi, a większość parlamentarzystów reprezentuje wyłącznie samych siebie i fasadową samorządność, która już od wielu lat coraz bezczelniej daje studentom do zrozumienia, że są nikim więcej jak tylko klientami molocha wypluwającego dyplomy na wzburzone wody brutalnego rynku pracy.

Reklama

Po wyjściu większości członków skierowała się pobliskiej klubokawiarni na zebranie, podczas którego postanowiono o kontynuowaniu pracy Uniwersytetu Zaangażowanego. Pomysłów na to, czym ma być organizacja było wiele i choć na razie linia działań nie została jeszcze do końca wykrystalizowana, to idea przewodnia jest dla wszystkich jasna: „UW to nie firma".

„Po pierwsze mamy w planach zorganizowanie w piątek wiecu przed bramą główną" - mówi Artur Kula - „Ale naszym głównym celem jest stworzenie konkretnego programu pozytywnego. Jeszcze w tym tygodniu spotykamy się, aby ustalić go i zdecydować o tym, w jaki sposób mamy funkcjonować".

W podobnym tonie wypowiada się też Martyna Maciuch: „Mam nadzieje, że w dłuższej perspektywie UZ stanie się szerszym ruchem, jednoczącym studentów, którym bliska jest idea samorządności i demokratyzacji uczelni. Widzę UZ w roli zapalnika zmian dotyczących procesu konsultacyjnego i demokracji bezpośredniej na Uniwersytecie Warszawskim".

„Nawiązaliśmy współpracę z KKHP (Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej)" - mówi inny współtwórca ruchu Borys Ejryszew – „Planujemy też nawiązanie porozumienia z innymi uczelniami na terenie całego kraju. Chcemy upowszechnienia mechanizmów demokracji bezpośredniej". Borys mówi też o dążeniu ku pełnej transparentności administracji i władz uczelni – między innymi prowadzenia ogólnodostępnych nagrań audio i wideo z posiedzeń parlamentu i senatu UW.

„Jest też jedna z moich ulubionych idei" – kontynuuje – „stworzenie studenckiej struktury, która kulturalnie i na bieżąco reagowałaby w sytuacjach, kiedy jesteśmy traktowani w sposób inny niż partnerzy w dyskusji — od nieuprzejmości w sekretariatach do seksistowskich wypowiedzi i lekceważących studentów zachowań". Borysowi marzy się również wprowadzenie w ramach UW mechanizmów budżetu partycypacyjnego, obejmującego zarówno cały uniwersytet, jak i poszczególne wydziały.

„Powinniśmy pamiętać, że jednym z naszych głównych postulatów jest: Nic o nas bez nas" – dodaje Martyna.

Podczas posiedzenia dotarła do nas smutna, lecz spodziewana wiadomość – projekt regulaminu został zaakceptowany. Ciężko jednak powiedzieć by sam parlament mówił jednym głosem - „za" głosowało 29 posłów, „przeciw" - 26. Co ważne, wstrzymały się 3 osoby co oznacza, że głosowanie nie posiada większości bezwzględnej. Pokazuje to, jak głęboki podział istnieje w samym parlamencie. Niemal połowa ze studenckich reprezentantów sprzeciwiła się bezsensownemu i źle wprowadzanemu przepisowi. Kilkoro z nich działa w ramach Uniwersytetu Zaangażowanego, wiadomo jednak, że wielu z nim sympatyzuje. Mimo porażki wynik ten daje duże nadzieje na przyszłość. Walka o Uniwersytety dopiero się zaczyna.