FYI.

This story is over 5 years old.

Sport

Śladami bogów NBA w Berlinie

Bogaci, przyjaźni, choć niekoniecznie zawsze kumaci

To ludzie, których podziwiam, którym zazdroszczę i którym winszuję. Mają wszystko. Nieoficjalnie 50-calowe kniagi. Oficjalnie: najlepsze dziewczyny, nieprawdopodobne majątki i najcenniejszą biżuterię w historii sportu - mistrzowski pierścień za wygranie NBA. San Antonio Spurs zawitali do Europy na sparing z Albą Berlin, a ja dostałem szansę, by spędzić w ich towarzystwie trochę czasu… Nie muszę chyba tłumaczyć, że to doświadczenie niemal metafizyczne?

Reklama

Berlin, w myśl reklamy ligi sprzed kilku lat, był przez parę dni października miejscem, "where amazing happens".

Niebywałe koleje losu. Strużki potu spływają mi po łbie i martwię się, że nie zdąże. Pędzę koleją miejską na otwarty trening dla dziennikarzy, a w głowie migają kolejne obrazy. Mój zardzewiały kosz z dzieciństwa. Trawnik zamiast parkietu, na którym przez to nigdy nie kozłowałem. Moja porysowana płyta NBA 2000, którą mój brat załatwił mi z lubelskiego bazaru…

…Oślepia mnie światło, hala otwiera się z hukiem, a przede mną stoją goście, którzy w zawodowym sporcie osiągnęli już wszystko. Napisali historię, którą mogliby już tylko skwitować słowami "dziękuję, dobranoc" i udać się na zasłużoną emeryturę (przede wszystkim Tim Ducan i trener Popovich).

Będę szczery - na to wspomnienie nadal mam dreszcze, ale ochłonąłem na tyle, by wreszcie wyciągnąć wnioski…

1) Nawet w najbardziej profesjonalnej lidze świata wyprowadzą cię na manowce

Naturalnie nie wszystko mogło iść zgodnie z planem od A do Z (karma daje, karma zabiera), bo Spursów miałem podglądać dzień wcześniej niż planowałem. Ale - jak już się domyślacie - widziałem ich wtedy jak świnia niebo.

Na skrzynkę dostałem instrukcje prosto z NBA.com. Lokalizacja: „Alba Berlin facilities". Niby enigmatycznie, ale banalnie, jeśli zapytałeś o instrukcje wujka Google. I zweryfikowałeś wynik wyszukiwania u kilku ważniaków z plakietkami„NBA ALL-ACCESS". Kiwali głowami, klepali po plecach, przekonywali, że adres jest dobry, a ja prawie skakałem ze szczęścia.

Reklama

Dopóki zamiast autobusu z graczami "Ostróg" nie zastałem pojedynczego roweru przypiętego do słupa. Obok sterczał nie coach Gregg Popovich, a losowy nauczyciel w-fu, którego fizjonomia zdradzała mongolskie korzenie. Gdzieś w tle biegały dzieci, ale - ku mojej rozpaczy - z biało-czarną piłką przy nodze. A rzekoma hala koszykówki była zapyziałą ruderą typu NRD.

Nie to miejsce, nie ta dyscyplina, nie ten klimat.

Ani jeden element nie wskazywał na to, że mistrzowie NBA mogli chociaż przejechać w promieniu 5 kilometrów od tego punktu. Zagadki tajemniczej sesji treningowej Spurs nie rozwiązałem do dzisiaj, a stracone dwa kwadranse w ich towarzystwie wciąż przysparzają mi bólu…

2) Skaczą wyżej, grają lepiej, mają więcej pieniędzy i - przede wszystkim - zachowują się jak NORMALNI LUDZIE

Dzień później jestem już we właściwym miejscu o właściwej porze (o2 World Arena - widziana z kilku kilometrów, więc obyło się bez przewodników). Przede mną interakcja z gwiazdami ligi, której znani reprezentanci m.in. nie schylają się po resztę kupując coś w automacie (LeBron), nie znają cen zwykłych produktów i na zakupy wysyłają szofera (Kobe) lub wynajmują zoo na własnej posesji (Shaq). Królowie życia, królowie NBA.

Nie robiłem sobie wielkich nadziei i wizualizowałem wymianę uprzejmości ograniczoną do spuszczenia na drzewo (mając w pamięci wiele przygód z naszej przaśnej piłkarskiej ekstraklasy). Nie szkodziło jednak spróbować…

Reklama

- I might sound like an idiot, but can we both have a photo?
- No.

Wstał. Zmierzył mnie zimnym wzrokiem i - pyk - gotowe. Czułem się już jak kompletny baran, niezdolny nawet, by obrócić na pięcie i odejść.

- No. You don't sound like an idiot, mate! C'mon - wycedził Manu Ginobili i parsknął śmiechem. Chwilę później pozował już przed moim… telefonem. Dyplomatycznie odpowiedział nawet na parę pytań. Zaznaczając, że daleko mu jeszcze do optymalnej formy i show zacznie się dopiero ze startem ligi.

- Good luck, son - tak dla odmiany brzmiały słowa, jakie na pożegnanie rzucił w moim kierunku Gregg Popovich. 5-krotny mistrz ligi (w roli trenera) strollował wszystkich. Od kibiców po dziennikarzy. Najpierw wpuścił na trening zamknięty przed publicznością… publiczność, a potem chciał sflekować każdego operatora z kamerą. - "To inna grupa. Dla dziennikarzy będę miał czas później. Zajmijcie się zawodnikami!" - wrzeszczał. I przez blisko godzinę odpowiadał na pytania wszystkich zgromadzonych na hali. Pop sprawiał wrażenie, jakby unosił się nad ziemią, a kibice patrzyli na niego jak zahipnotyzowani. Mistrzostwo świata. Aż wreszcie - na koniec (kiedy poświęcał już czas dziennikarzom) zaproponował mi selfie: - "Because your hands shake!". Figlarz.

A tu mistrzowie w trakcie zajęć, z lewej wspomiany Ginobili, z prawej coach Pop.

3) Europa wciąż momentami nie rozumie Ameryki i vice versa, ale i tak jest bardzo dobrze

Reklama

Nie zamierzam napisać ani jednego negatywnego słowa pod adresem Berlina, bo:
a) to nieziemskie miasto
b) władze miasta zorganizowały imprezę, przed którą przez kilka tygodni towarzyszyły mi mokre sny
c) patrz punkt pierwszy

Kilka rzeczy sprawiło jednak, że co rusz pukałem się w czoło i zastanawiałem, o co tu tak naprawdę chodzi.

Wyskakuję z metra na Podstamer Platz. 7:00 w poniedziałek (dwa dni do meczu). Przed moimi oczami - ogromna, karykaturalnych rozmiarów piłka "Spalding". Wszędzie bannery NBA. I przede wszystkim pusta scena, na której za kilka godzin z lokalnymi dzieciakami bawił się MVP tegorocznych finałów - Kawhi Leonard.

I wtedy właśnie zaczęło się robić dziwnie. Leonard po godzinnej zabawie opuszcza swoją "zagrodę" u boku mniej znanego, rezerwowego Cory'ego Josepha. Wokół daje się zauwazyć poruszenie, czym akurat nie mam prawa być zdziwiony. Pojawia się opcja autografu, fotki, czegokolwiek. Ale nie - dwóch mistrzów NBA idzie spokojnie do hotelu zlokalizowanego po drugiej stronie ulicy, a ludzie napadają na dwóch gości z Alby Berlin. Wcześniej nawet nie chciałem ich zauważyć (skupiony na Spursach) - teraz byłem bez wyjścia, bo przed nosem miotała się grupa ludzi wokół wysokiego jak dąb Jonasa Wohlfartha.

"Hej, hej, tu NBA" - chciałoby się rzec w stylu Włodzimierza Szaranowicza, ale odpuściłem, bo nie przekrzyczałbym wiwatującego tłumu…

Dobra, może niektórzy Europejczycy nie wiedzieli do końca, z kim tańczą, ale pogubili się też Amerykanie. Konkretnie Danny Green, który po wyjściu z Ritz-Carlton Hotel natknął się na cmentarz żydowski. Postanowił usiąść na jednym z nagrobków, machnąć selfie i wrzucić na Instagrama. "Palant" - pomyślicie. Lub nawet ktoś gorszy, jeśli wytknę, że fotkę okrasił następującymi hashtagami: "#holocaust #lol". Uhm. Ja staram się go nadal tłumaczyć niefortunną lokalizacją hotelu… NOOOOOT!

Reklama

4) Trollfiesta - Niemcy wygrali jak w piłce - w ostatniej akcji, ale nadal są sto lat za… no, Afroamerykanami

Znacie przysłowie Gary'ego Linekera o futbolu, prawda? 22 facetów, wszyscy ganiają za piłką, na końcu i tak wygrywają Niemcy. No właśnie… Teraz zamiast 22 gości wstawić 10, którzy biegali po parkiecie i gotowe. Alba Berlin (wicemistrz Bundesligi) pokonała największych z największych. Rzutem w ostatniej sekundzie na 94:93. Mimo, że 5 sekund przed końcem przegrywała, a Spursi wznawiali akcję… Niesamowite…

Stop.

Ręce na kołdrze. TO TYLKO SPARING. Różnice w grze na obu kontynentach oglądaliśmy tuż po rozpoczęciu meczu, kiedy Spurs po prostu masakrowali gospodarzy. Co akcja, to kolejne hammerfisty na głowę otępiałych zawodników Alby. Przy stanie 22:6 dla gości zaczęły się zmiany (weterani Spurs zasiedli na ławce), a potem niespodziewana gonitwa gospodarzy, którzy po meczu cieszyli się jakby… pokonali mistrzów NBA. Ups, faktycznie tego dokonali. Ale nie zakończenie meczu bawiło mnie w tym wszystkim najbardziej…

Na linii rzutów wolnych staje Tony Parker. Guru, zawodnik praktycznie bez wad (wszak przed pierwszą syreną dostał jeszcze nagrodę dla najlepszego zawodnika w Europie). Trafia raz za razem, ale mnie poskładały metody, jakimi próbowano wybić go z rytmu. Jeden z kibiców wykorzystał chwilową ciszę i w kółko skandował: "EVA LONGORIA! EVA LONGORIA!". Jak dobrze wiecie - piękna Eva (bohaterka "Gotowych na wszystko") była niegdyś żoną Francuza. Ale że ten robił ją na boki jak blokujących go rywali - po relacji nie ma już śladu.

Reklama

Tony Parker jeszcze w trakcie rywalizacji i obok Boris Diaw - już przed kamerami po meczu

5) Skąd do cholery wytrzasnęli tak słabe cheeleaderki i kim była ta niska blondyna na szpilach?

Nieprzypadkowo przed chwilą zatrzymałem się przy kobiecie. Niestety, bez większej przyjemności - dzień w dzień w Berlinie przyglądałem się z bliska cheerleaderkom Spurs. Szczerze mówiąc, przecierałem oczy ze zdumienia i zastanawiałem się, według jakich kryteriów są wybierane (desperaci niech sami sobie je wyszukają, nie robiłem im zdjęć). Ile z nich chciałbym zaciągnąć do łóżka? Chyba jedną, od biedy. Ładne? Nie. Zgrabne? Na pewno znalazłyby się setki zgrabniejszych w ich miejsce. Dobrze tańczą? Nie mi oceniać.

Z prostego powodu - kiedy po drugiej kwarcie panie zaczęły swoje wygibasy - doszedłem do wniosku, że mi to wystarczy i ruszyłem się napić (nie, nie było alkoholu przewidzianego dla dziennikarzy). Wtedy byłem świadkiem rozstąpienia tłumu (konkretnie dość komicznego spychania pismaków wprost na barierki). Przez środek kroczyła jakaś niska kobieta, którą uznałem za pseudoartystkę z Niemiec, więc zmarszczyłem czoło i poszedłem dalej.

Nie pomogły okulary - dalej nie widziałem co to za blond głowa (na fot. obrócona tyłem)

Wkrótce na ekranie panią podpisano "Lady Gaga", a ja na Twitterze jednej z włoskich gazet znalazłem zdjęcie, na której jej się przyglądam. Nie wyglądałem na zbyt kumatego, ale przepraszam - wolę rock&rolla. A takiego - z domieszką rapu - zagwarantowali mi najwspanialsi sportowcy świata. La vita e bella!