Bread&&Butter to coś więcej niż targi modowe i coś innego, niż festiwal pokazujący kulturę miasta. Możecie tu uczestniczyć w krótkich koncertach i oglądać kilkunastominutowe performansy zamiast klasycznych pokazów mody, jednak kluczowe pozostaje po prostu chodzenie i oglądanie tego, jak wyglądają przez kilka dni hale Berln Arena.
W tym roku strefy konkretnych globalnych marek streetwearowych oferują o wiele więcej atrakcji niż podczas ostatniej edycji. Możecie zgarnąć darmowe fanty – od skapret przez koszulki po kurtki – ale przede wszystkim się pobawić. I to w sposób, który przypomina dziecięce zajawki – nurkowanie w basenie z plastikowymi kulkami, przyrządzanie własnego pączka i próba utrzymania się na mechanicznych byku to dopiero początek. Możecie też z wielkiej procy strzelać farbą w koszulki albo grać na fliperach. Wszystko stworzone po to, żeby wyglądało świetnie w postach na Instagramie, ale też, żeby po prostu pobawić się w stylu, w jakim bawili się ludzie ery analogowej. Klimat najntisów możecie poczuć tu zresztą na każdym kroku – w kolorach stanowisk, stylu ludzi, a nawet w identyfikacji wizualnej imprezy.
Nostalgiczne zajawki twórcy Bread&&Butter łączą z technologicznymi nowinkami – wszystko, co jest prezentowane w Berlinie możecie kupić od razu na stronie Zalando , a większość stanowisk zachęca (czasem w zamian za gifty) do wrzucania zdjęć na Instagram z odpowiednimi hasztagami. Wszystko stwarza ostatecznie wrażenie, że przeniosłeś się na kilka dni do gry komputerowej, w której spotykasz kolejnych modowych freaków, szukając nowych atrakcji. Może dlatego zrezygnowano też z wielkiego namiotu, który pamiętam sprzed roku. W nim odbywały się pokazy, które teraz zamieniły się w krótkie układy choreograficzne w wielkiej klatce. Formuła pop-upów, czyli spontanicznych działań, na które niektórzy czekają, a niektórzy po prostu się natkną, ma na chwilę przyciągnąć uwagę tłumu ciągnącego w stronę tego, czego jeszcze nie zdążył zobaczyć.
Formuła Bread&&Butter jest idealnie skrojona pod ludzi znudzonych przesuwaniem wieszaków w klasycznym sklepie, za to przyzwyczajonych do przesuwania kolejnych zdjęć na Instagramie. Razem z ubraniami sprzedaje się tu doświadczenie, a ciuchy mają się stać pamiątką po imprezie. Szczególnie, że dominującą atrakcją są tu wszelkiego rodzaju własnoręczne przeróbki. I chyba najlepsze w tym wszystkim jest to, że marki w końcu zrozumiały, jak nie sprzedawać – nic tu nie musisz kupować, nikt nikogo do niczego nie namawia – chodzi o sprawienie, że wyjdziesz po całym dniu zadowolony. Być może to po prostu sprytny sposób, żeby więcej sprzedać, ale na pewno też bardziej naturalny i mniej męczący. W końcu każdy z nas lubi poczuć w sobie tę samą energię, którą miał w wieku 15 lat, obijając się ze znajomymi w elektrycznych samochodzikach.