W 2006 roku zaledwie kilka tygodni przed końcem roku akademickiego, George Omona został wyrzucony z jednej z najlepszych ugandyjskich uczelni. Pomimo wzorowych ocen przekreślało to jego marzenia o zawodzie nauczyciela. Zdesperowany, skorzystał z pomocy wuja i zaciągnął się do Armii Bożego Oporu (Lord’s Resistance Army, LRA), która pod przywództwem Josepha Kony’ego toczyła wówczas partyzancką wojnę z władzami Ugandy. George był przekonany, że podpisanie pokojowego porozumienia było jedynie kwestią czasu. Dzięki dobremu wykształceniu i płynnej znajomości angielskiego chłopak błyskawicznie piął się po szczeblach służbowej kariery i ostatecznie został jednym z ochroniarzy Kony’ego. Dopiero w 2010 roku udało mu się uciec z LRA.
Historię George’a opisuje najnowsza książka Ledio Cakaja, eksperta zajmującego się Armią Bożego Oporu. When the Walking Defeats You: One Man’s Journey as Joseph Kony’s Bodyguard (Pokonany przez marsz: Podróż jednego z ochroniarzy Josepha Kony’ego) została wydana 15 listopada 2016 roku przez wydawnictwo ZED. Poniżej zamieszczamy dwa fragmenty książki. Jeden opowiada, jak George’owi udało się samotnie przeżyć w dżungli, drugi ukazuje zachowanie Kony’ego po alkoholu.
Videos by VICE
Minęły ponad dwa lata, odkąd George dołączył do Armii Bożego Oporu. Stał się już zaufanym członkiem grupy i coraz częściej przydzielano go do osobistej ochrony Josepha Kony’ego. Było to wyróżnienie, którym mogło się pochwalić niewiele osób.
George należał wtedy do grupy dowodzonej przez podpułkownika Opiyo Sama, jednego z dowódców Armii Bożego Oporu. Ich oddziały nadal uciekały przed ugandyjską armią, która nieustannie ścigała ich od połowy grudnia 2008 roku.
George ze swoim przyjacielem Ochanem oraz mężczyzną żartobliwie nazywanym przez nich Ladit („jaśnie pan”) tworzyli razem ariergardę. Pozostawali w tyle jednostki, aby w razie ataku spowolnić lub zatrzymać Ugandyjczyków. Już od dłuższego czasu oddziałowi podpułkownika Sama siedziała na ogonie spora grupa żołnierzy. Rozkazał więc George’owi i jego towarzyszom, żeby odłączyli się od reszty i zaatakowali przeciwników. Jednak w wyniku nieudanej zasadzki na wrogie siły Ladit poległ, a Ochan zaginął.
Niedługo potem armia Kony’ego wyruszyła z Górnego Uele w kierunku graniczącej z Ugandą Republiki Środkowoafrykańskiej. Nawet z pomocą kompasów i nawigacji GPS oznaczało to prawie 500 km przez jedne z najgęstszych lasów świata. W tym samym czasie George samotnie błąkał się po dżungli.
Chociaż nie miał żadnego towarzystwa, dzielnie przestrzegał zasad musztry Armii Bożego Oporu: wyruszał wczesnym rankiem, zatrzymywał się na obiad w okolicach 13 i o 20 kładł się spać. Godzinę określał na podstawie położenia słońca lub księżyca. „Dobry żołnierz zawsze zachowuje się tak, jak gdyby obok niego stał dowódca” – powtarzał siebie, nie wiedząc, czy rzeczywiście coś takiego kiedyś usłyszał, czy też sam to wymyślił. „Kony z pewnością mógłby powiedzieć coś takiego” – pomyślał z rozbawieniem, naśladując cienki, wysoki głos jego przywódcy.
Początkowe przerażenie, że nie uda mu się samemu przeżyć, wraz z upływem czasu zaczęła zastępować duma z własnej wytrwałości. Jednak monotonia jego zadań w końcu spowodowała, że opanowało go znużenie. Wszystkie dni były takie same – składały się z marszu, poszukiwania pożywienia oraz wody pitnej i układania się do snu przy jakiejś rzece, strumyku czy bagnie. George wciąż liczył na odnalezienie swojego oddziału, jednak dzielnie przemierzał w samotności kolejne kilometry.
Pewnego dnia George trafił po zmroku w okolice jakiejś opuszczonej chaty. W środku znalazł jednak bulwy manioku, które były ewidentnie dopiero co wyrwane z ziemi. Rzeczywiście, kilka minut później na ścieżkę wyskoczyła dwójka mężczyzn. Obaj celowali w niego z odbezpieczonej broni. George w odpowiedzi przyjął pozycję bojową. W dłoni trzymał swojego kałasznikowa.
Najwyraźniej wyczuli, że George nie stanowił dla nich zagrożenia – w przeciwnym wypadku od razu by go zastrzelili. Musieli się jednak upewnić, że nieoczekiwany gość na pewno nie był wrogiem w przebraniu.
– Kim jesteś? – krzyknęli w języku Luo.
– Omel – odpowiedział George, co znaczy „sum”.
Mężczyźni widocznie się odprężyli i pozwolili George’owi podejść. Ten jednak nie ruszył się z miejsca, tylko poprosił, żeby i oni się przedstawili. Zgodnie odkrzyknęli „rec“, czyli „ryby”. Był to odzew Armii Bożego Oporu; George słyszał go wielokrotnie.
Szybko rozpoznał w nich Patricka i Okella z jednostki Opiyo Sama; tych samych, których przez ostatni tydzień starał się znaleźć. Natychmiast padli sobie w ramiona.
– Jankesie! – krzyknął Patrick, używając przezwiska George’a. – Ale z ciebie szczęściarz! Myśleliśmy, że oberwałeś w trakcie walki. Jakim cudem przeżyłeś?
George zwięźle opowiedział, co się z nim działo. Wiedział, że później będzie musiał zdać podpułkownikowi szczegółową relację.
– Świetna robota – powiedzieli, gdy skończył mówić.
Patrick i Okello, którzy również należeli do ariergardy, wskazali mu drogę do głównego obozu. George pokonał dzielące go półtora kilometra, przy okazji upewniając się, że prezentuje się wystarczająco dobrze, żeby móc stanąć przed swoimi przełożonymi. Gdy dotarł do obozowiska, grupa strażników od razu odeskortowała go do namiotu dowództwa.
Opiyo Sam zawsze wyglądał bardzo onieśmielająco – był wysoki i dobrze zbudowany, a do tego miał mocno zarysowaną szczękę i ogoloną głowę. Dokładnie przepytywał George’a, który bardzo ostrożnie dobierał słowa. Starał się, żeby jego odpowiedzi układały się w spójną całość i nie przeczyły sobie. Wiedział, że dowódcy Armii Bożego Oporu cechowali się wręcz paranoiczną podejrzliwością, kiedy w grę wchodziła możliwość infiltracji ze strony ugandyjskiego wojska. Natomiast tych, którzy oddzielili się od reszty oddziału i dopiero po pewnym czasie do niego wrócili, posądzano najczęściej o próbę ucieczki. Gdyby Sam zaczął żywić takie podejrzenia w stosunku do George’a, nic nie powstrzymałoby go przed zastrzeleniem chłopaka na miejscu.
Jednak kiedy skończył opowiadać swoją historię, podpułkownik szczerze mu pogratulował odwagi i tego, że udało mu się przetrwać samemu w dżungli oraz odnaleźć oddział.
– Możesz odejść – powiedział Sam. – Wróć do swojego oddziału.
Jego towarzysze przynieśli mu ukradzione z kongijskiej wioski kukurydzę, maniok i koźlinę. Podczas tego jednego posiłku George zjadł więcej niż przez poprzednie osiem dni razem wziętych.
Niewiele później w jego progu stanął sam Kony, oczywiście z nieodłączną obstawą. Wyglądał na zmęczonego i niedożywionego. Miał na sobie szarą bluzę i wojskowe spodnie, które włożył w czarne gumiaki. Jak zwykle był bardzo opanowany. Wymieniał przyciszonym głosem jakieś uwagi z ochroniarzami i bawił się ze swoimi dziećmi. Z tego co zrozumiał George, komandor Dominic Ongwen miał z rozkazu Kony’ego zmobilizować pozostałych kongijskich dowódców i sprowadzić ich do Republiki Środkowoafrykańskiej, gdzie wspólnie mogliby się osiedlić. Rząd tamtego kraju był na tyle słaby, że nie potrafił nawet kontrolować własnego terytorium, więc przywódcy Armii Bożego Oporu liczyli, że uda im się zająć jakieś tereny. Potem żyliby już w spokoju, żywiąc się tym, co sami wyhodują i upolują.
W życiu członków Armii Bożego Oporu zdarzały się także spokojne okresy. George doświadczył tego w 2007 roku, kiedy na pewien czas ustały walki. Chłopak powoli zaczął się już przyzwyczajać do życia w Armii. Niemniej jednak jego bezpośredni zwierzchnicy nadal potrafili go nękać i źle traktować – nawet pomimo protekcji i sympatii samego Kony’ego.
9 października 2007 roku, czyli w ugandyjski Dzień Niepodległości, George z radością odkrył, że przydzielono go do służby w kuchni. Tęsknił za domowym jedzeniem i przygotowanie tradycyjnych potraw ludów Aczoli uznał za wyśmienity sposób uczczenia tego święta.
Dołączył do zespołu kucharzy, który składał się już z dwóch innych ochroniarzy i młodej Sudanki spokrewnionej z Justine. Szybko objął w nim dowodzenie i zdecydował, że przygotują jego ulubione dania – malakwang i otwoya. Sam przyrządził bataty, które podał z malakwang, czyli gotowaną zieleniną w sosie orzechowym, a następnie zaczął przygotowywać otwoya, ukochaną potrawę całego obozu.
Ponieważ do przygotowana otwoya niezbędne jest wędzone mięso, George w końcu mógł wykorzystać resztki hipopotama, które zalegały od ostatniego polowania. Zagotował wodę i polecił dziewczynie, żeby starła nasiona sezamu na pastę (George dostał je od samego Kony’ego). W tym samym czasie wrzucił do garnka uwędzone mięso hipopotama, by zaczęło powoli mięknąć. Następnie posolił je i dodał simsim (czyli pastę), żeby potrawa nabrała przyjemnej, orzechowej nuty.
Malakwang podany z otwoya stanowił dla George’a kwintesencję domowej kuchni. Potrawy idealnie nadawały się do celebracji kultury Ugandy i ludu Aczoli. Przypominały mu matkę i dom rodzinny.
Gdy jedzenie już się gotowało, George z radością zauważył, że główny ochroniarz Kony’ego dostał miejsce przy jego stole. Wszyscy nazywali go Psim Kolanem. Był niskim, uśmiechniętym mężczyzną, z burzą brązowych włosów i skórą w kolorze miodu. W młodości uprowadziła go z Kongo grupa uzbrojonych rzezimieszków. George bardzo się z nim zżył i cieszyła go perspektywa wspólnego świętowania – również dlatego, że z tej okazji jego przyjaciel przyniósł ze sobą duży dzban wina. Przygotował je z miodu, drożdży i z kwaśnego owocu nazywanego przez Arabów abukamira, który był krzyżówką pomarańczy i mango. Sam trunek ochrzcił mianem mundo; nazwa ponoć pochodziła z arabskiego. Napój był słodki i bardzo mocny. Gdy okazało się, że przypadł do gustu Kony’emu, Psie Kolano doradził George’owi, żeby zmienił trunek. Szef utrzymywał, że już wcześniej miał styczność z mundo i zaczął dyskutować o przyrządzaniu tego napitku z Psim Kolanem. George ze zdumieniem słuchał, jak przywódca Armii Bożego Oporu rozmawia o przygotowywaniu alkoholu.
Po raz pierwszy od dawna George czuł się naprawdę szczęśliwy. Zaczął podawać jedzenie towarzyszom z oddziału. Zaledwie kilku z nich musiało jednocześnie stać na straży i nawet oni mogli uczestniczyć w uczcie – zaniesiono im bowiem w plastikowych koszach pełny zestaw potraw. Kony żartował sobie, że libacja ugandyjskich żołnierzy z okazji Dnia Niepodległości to i tak najlepsza ochrona, o jakiej mogłaby marzyć Armia Bożego Oporu. Sam również wypił trochę mundo i wtedy George po raz pierwszy zobaczył Kony’ego pijącego alkohol.
Jedzenie wszystkim smakowało i mężczyźni zgodnie stwierdzili, że George był świetnym kucharzem. Kilku z nich nie mogło się oprzeć pokusie i zaczęli się z nim droczyć. Jeden z nich skwitował posiłek słowami: „Dobra robota, profesorku”, nawiązując do jego reputacji mola książkowego. „Kiepski z ciebie żołnierz, ale na pewno uszczęśliwisz kiedyś jakiegoś mężczyznę” – rzucił inny. George nie lubił takich uwag, ale i tak cieszył się, że jego towarzysze byli zadowoleni. Po południu ktoś przyniósł magnetofon wraz z nagraniami ugandyjskiej muzyki i ludzie zaczęli tańczyć. W końcu w obozie zapanowała jakaś namiastka normalności.
Znacznie później w nocy, kiedy jego żony i dzieci poszły spać, Kony przywołał George’a do swojego stolika. Towarzystwa dotrzymywało mu zaledwie kilku dowódców oraz Psie Kolano. Kony był bardzo pogodny. Mówił powoli i spokojnie, co jakiś czas pociągając łyk mundo. Opowiadał o polityce: o tym, jak Yoweri Museveni doprowadził Ugandę do ruiny; jak Aczoli zostali zdradzeni przez plemię Banjankole, skąd pochodził Museveni; jak samego Museveniego oszukał jego przyjaciel Paul Kagame, który najpierw był jego współpracownikiem, a potem został prezydentem Rwandy.
– Kagame, wspierany przez rebeliantów Museveniego, jako pierwszy wkroczył do miasta Gulu. Ludzie mówili, że był inny, lepszy – powiedział Kony. – Jednak nawet i jemu nie udało się do mnie zbliżyć – zaśmiał się.
– Nie potrafią – kontynuował. – Próbowali wiele razy, ale Duch Święty nie odstępuje mnie na krok i zawsze ostrzega przed niebezpieczeństwem. Tylko raz byłem bliski pojmania i to właśnie dlatego, że nie zwróciłem uwagi na przestrogi Ducha. Stałem się nieostrożny. Miało to miejsce w górach Imatong w Sudanie, podczas pory suchej w 2003 roku. Noc wcześniej śnił mi się koszmar. Widziałem wielkiego barana, który bez powodu stracił nagle swoje rogi. Po prostu mu odpadły. To był zły omen, ale nie zwróciłem na niego uwagi. Tego samego ranka zostaliśmy zaskoczeni przez wrogich żołnierzy. Pojawili się znikąd i bez problemu wyminęli naszych strażników. Szli po mnie. Min, matka Alego, była wtedy ze mną – powiedział Kony, wskazując na towarzyszącego mu najmłodszego syna.
– Dopiero co skończyliśmy jeść śniadanie. Zacząłem uciekać w momencie, gdy tylko usłyszałem strzały. Chłopcy dzielnie walczyli z żołnierzami, a ja po prostu biegłem. Jednak część z nich zaczęła mnie gonić. Dotarłem do jakiegoś lasku i wspiąłem się na drzewo. Nie zauważyli tego i ominęli moją kryjówkę. Wszyscy, oprócz jednego. Miał karabin maszynowy, a to spora, ciężka broń. Szedł więc wolniej od innych. Wystrzelił, gdy tylko mnie ujrzał. Zeskoczyłem i schowałem się w jakichś krzakach. Ruszył za mną, wyraźnie się ociągając i zaczął krzyczeć: „Kony, cung (stój)! Cung Kony, cung!” – zaśmiał się Kony i dodał, że potem ukrył się w wydrążonym drzewie w gęstszej części lasu.
– Bał się podejść bliżej. Powiedział to innym żołnierzom, gdy zawrócili na dźwięk wystrzału. Sam to słyszałem. Tak bardzo się lękał, że wolał podziurawić całą okolicę, niż się do mnie zbliżyć. Ach, co to był za hałas. Jedna z kul trafiła mnie w lewą łydkę, mam nawet bliznę – powiedział Kony i podwinął spodnie, żeby ją nam pokazać. – A po wszystkim odwrócił się i najzwyczajniej w świecie sobie poszedł. Pozostałym powiedział, że zniknąłem; nikt nie przyszedł, żeby to potwierdzić. Jeszcze przez długi czas siedziałem w ukryciu, a gdy wyszedłem i opatrzyłem ranę, okazało się, że ledwo mnie drasnął – powiedział. – Kony cung! – przedrzeźniał ze śmiechem żołnierza.
Polub fanpage VICE Polska i bądź z nami na bieżąco
Wielki Nauczyciel opowiadał aż do świtu. George zauważył, że miał dobry humor i zachowywał się dosyć sympatycznie. Przypominał mu dawnego Kony’ego – Kony’ego sprzed śmierci Vincenta Ottiego, jednego ze swoich poruczników. Miło było go znowu zobaczyć w formie i z uśmiechem na ustach.
Z czasem zaczął coraz bardziej gubić słowa; powiedział, że chce iść spać i kazał oficerom odejść. Poprosił George’a, żeby wszedł z nim do jego chatki. Trochę go to zdziwiło i przez chwilę się wahał. Zaniepokoił go baczny wzrok Justine, który towarzyszył im przez cały czas.
George pomógł Kony’emu zdjąć kaburę, przy czym od razu położył mu ją obok materaca. Przyniósł szklankę wody i zapytał, czy ma zadzwonić po jedną z jego żon.
– Nie. Zostań ze mną – poprosił Kony. – Jak ma się twój wujek?
– Dobrze – odpowiedział George. – Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie widziałem go od dłuższego czasu.
– Jest z nim dobrze – odparł Kony. – Powiedzieli mi to inni członkowie starszyzny. Jak sobie tutaj radzisz?
George nie wiedział, co odpowiedzieć. Miał ochotę podzielić się z Wielkim Wodzem tym, jak źle był traktowany i że zasługiwał na coś znacznie lepszego, ale ostatecznie się powstrzymał i wymamrotał tylko: „aber” (w porządku).
– Wiem, że jesteś człowiekiem księgi – powiedział Kony. – Widziałem, jak czytasz i słyszałem o twoich osiągnięciach akademickich.
– To dobra cecha – dodał po chwili. – Musisz myśleć, że to koszmarne miejsce. Że ja jestem koszmarny.
– Nie, nie – szybko zaprzeczył George, nie podnosząc jednak głosu. Kony po chwili znowu podjął wątek.
– Chcę, żebyś wiedział, że gdyby decyzja należała do mnie, nigdy bym tego nie wybrał. Nie chciałem żyć w lesie jak jakieś dzikie zwierzę. Żałuję, że nie mogłem zdobyć twojego wykształcenia i że moje dzieci również go nie otrzymają. Naprawdę mi na tym zależy. Rozmawiałem nawet z naszymi ludźmi w Kenii i powiedzieli mi, że może uda się umieścić Alego i Salima w szkole w Nairobi. Chcę też wysłać tam Candita, chłopak robi się już duży. To byłoby miłe. Co ich czeka w życiu, jeżeli nie otrzymają edukacji? Dla mnie jest już za późno. Zdobyłem całą mądrość świata dzięki wszystkowiedzącym duchom. Ale pewnie zdałeś już sobie z tego sprawę, prawda? Powinieneś jednak wiedzieć, że jestem również ich więźniem. Duchy mi pomagają, doradzają, ale jednocześnie czynią ze mnie swojego zakładnika.
– Nigdy nie miałem wyboru. Muszę robić wszystko, żebyśmy dalej istnieli. Jestem przede wszystkim sługą Ducha Świętego i do tego celu zostałem przeznaczony. Muszę dźwigać ten ciężar na swoich barkach.
Jego słowa stawały się coraz bardziej niewyraźnie i w końcu ucichły. George stał jak sparaliżowany, zadziwiony sceną, której właśnie był świadkiem. Zdawał sobie sprawę, że wszyscy wokół go znienawidzili, bo został tak jednoznacznie wyróżniony przez ich przywódcę.
Powoli wycofał się z namiotu i z ulgą odkrył, że przyglądało mu się niewiele osób. Większość już poszła spać, podczas gdy inni – w tym dwójka osobistych ochroniarzy Kony’ego – byli zbyt pijani, żeby go zauważyć.
Następnego ranka, po długiej nocy ucztowania, picia i tańczenia, George’a i resztę zaspanych ochroniarzy obudził kopniakami przerażony Omony. Wrzeszcząc, kazał im sprowadzić Justine, Otikę i Agwenga.
Błyskawicznie dobiegli do chatki Kony’ego. Coś było nie w porządku z Przewodniczącym.
– Nie budzi się – zawołał z przerażeniem w głosie Omony, machając szaleńczo rękami.
George poczuł ciarki na plecach. „Znowu to samo” – pomyślał. „Może ktoś pozostał wierny Ottiemu i wczoraj go otruł. Wszyscy pomyślą, że to byłem ja; że zrobiłem to, gdy siedziałem z nim w nocy”. Gdy George zaczął już obmyślać plan ucieczki, jeden z ochroniarzy Kony’ego wybiegł z chaty i wykrzyknął:
– Z Laditem wszystko w porządku!
Grupka spiętych strażników otoczyła Przywódcę, gdy tylko pojawił się przed swoją chatą. Wyglądał na skacowanego.
– Chyba wypiłem wczoraj trochę za dużo wina – powiedział po chwili, wzbudzając nerwowy śmiech wśród swojej przerażonej ochrony.
Powyższy fragment pochodzi z książki Ledio Cakaja When the Walking Defeats You: One Man’s Journey as Joseph Kony’s Bodyguard, do której przedmowę napisał Roméo Dallaire. Książka ukazała się 15 listopada 2016 nakładem wydawnictwa Zed Books.