Lata 90. były tak pełne WSZYSTKIEGO, że to wszystko wylało się do szaf i na półki ludzi w nowym milenium. Zajrzeliśmy do mieszkań osób, które dwie dekady później wciąż otaczają się duchem i ciałem reliktów „tamtych czasów”.
Piotr, 25 lat, kolekcjonuje figurki Warhammera
Żywy jest stereotyp, że figurkami zajmują się tylko przemądrzali nudziarze, unikający kąpieli i światła dziennego.
Videos by VICE
W latach 90. byłem jeszcze smarkiem – nie wiem czy je idealizuję, ale bardzo dobrze mi się kojarzą. Jak byłem małym kajtkiem, pojechałem z rodzicami do znajomych, którzy mieli starszego ode mnie syna. Nie pamiętam dokładnie tej wizyty, ale pamiętam, że gdy wychodziliśmy, trzymałem w ręku kilka figurek bretońskich łuczników, którymi zostałem obdarowany i znałem już nazwę swojej upragnionej armii.
Nikt mnie tylko wtedy nie ostrzegł, że malowanie figurek nie jest wcale takie proste, jak pokazują w White Dwarfie. Właśnie tak zacząłem przygodę z Warhammer Fantasy Battle.
Warhammer, podobnie jak gry RPG, dawał pole do popisu wyobraźni. Dla mnie możliwość wcielenia się w generała epickiej armii od zawsze wydawała się atrakcyjna jak cholera. Kupując modele do Warhammera, dostawało się także bilet wstępu do Starego Świata. Ktoś przychodzący z zewnątrz na turniej widział mnóstwo typów przesuwających żołnierzyki po zestawionych ze sobą ławkach szkolnych w mega zaduszonym pomieszczeniu. Sami zainteresowani w tym samym czasie byli w trakcie flankowania łuczników leśnych elfów, wychodzenia górnikami na tyłach ogródka artyleryjskiego przeciwnika czy pojedynku z klepaczem wampirów.
Games Workshop wokół swoich produktów stworzył prężnie działającą społeczność – to chyba było źródło sukcesu. Od zawsze twórcy gry powtarzali, że nie sprzedają modeli, tylko hobby. Wydaje się to śmieszne, ale to prawda.
W tej chwili społeczność jest świeżo po rozłamie. Dwa lata temu Games Workshop, reagując na sytuację na rynku, trendy i tym podobne zdecydowało się uśmiercić Stary Świat, zamieniając Warhammer Fantasy Battle na Warhammer Age of Sigmar. Zasady, które kiedyś mieściły się na ponad setce stron, są dzisiaj dostępne w pliku pdf i mieszczą się na 4 stronach. Spowodowało to oczywiście falę hejtu, a co najciekawsze – narodziny kolejnej, dziewiątej – fanowskiej edycji Warhammer Fantasy Battle. Sam nigdy nie byłem wkręcony w scenę turniejową, za bardzo kojarzyło mi się to z szybką matematyką, zbędną spiną i przesuwaniem figurek, kiedy przeciwnik nie patrzy.
Największa zajawka jest na kameralne turnieje, na których obowiązują zasady 5 lub 6 edycji i warunkiem wstępu jest w 100 procent pomalowana armia. Uczestnicząc w takich wydarzeniach, możesz się poczuć, jakbyś na chwilę cofał się o dwie dekady. Ze względu na charakter mojej pracy już nie bywam na żadnych wydarzeniach, ale obserwuję, co się dzieje.
„Szkoda mi życia na to, żeby zastanawiać się czy inni akceptują moje hobby.”
Żywy jest stereotyp, że figurkami zajmują się tylko przemądrzali nudziarze, unikający kąpieli i światła dziennego. Myślę, że sporo moich relacji towarzyskich ucierpiało ze względu na moje hobby. Z drugiej strony mam przykład mojego przyjaciela, którego poznałem na podłożu zawodowym, a nasza znajomość przeżyła rozkwit, gdy pokazałem mu zdjęcie ostatnio pomalowanej przeze mnie figurki. Aktualnie chętnie opowiadam o Warhammerze, bo doszedłem do prostego wniosku, że szkoda mi życia na to, żeby zastanawiać się czy inni akceptują moje hobby.
Elwira, kostiumograf
Najgorsze w latach 90. było to, że dużo rzeczy dziedziczyłam po starszych siostrach. Obrałam strategię radzenia sobie z tym problem w myśl zasady PIMP MY OUTFIT. Obetnij, postrzęp, doszyj.
Na prośbę bohaterki wypowiedź została zachowana w oryginalnej formie.
Lata 90. to okres, w którym dojrzewałam, a co za tym idzie lata, w których dojrzewała moja świadomość (lub jej brak) własnego stylu. Zresztą, jeżeli mowa o stylu lat 90. to jest nim pachnący tandetną i plastikową nonszalancją najwspanialszy kicz, jaki kiedykolwiek mogliśmy sobie zaserwować. Kocham go. Żeby nie było.
Na nic starania dzisiejszych blogerów o odtworzenie tych wysmakowanych trendów, na nic starania o tamtą niedbałość w doborze ubrań do sylwetki, na nic kopiowanie i czerpanie z tej puszki modowej pandory. Wtedy naturalnym było, że gruszka nie zastanawia się, czy mocno poszerzające jeansy z wysokim stanem są dla niej, a jabłko nie odmawiało sobie przyjemności do kusej „bandażowej” tuby koniecznie kończącej się przed pępkiem, pępkiem koniecznie z piercingiem. Tamto było prawdziwe, pięknie złe i unikatowe. Było walką o indywidualność i manifestacją przynależności kulturowej.
Byłaś ostrą spicetką, byłaś grandżówą z flanelową koszulą, byłaś hiphopowym radomskim blokowym indywiduum rodem z teledysków TLC.
Najgorszy był fakt, że z przyzwoitości należało opowiedzieć się za którymś z trendów lub chociażby udawać przynależność do jednej grupy, skupiającej się wokół kultu do danego idola muzycznego. Niedobrze, jeśli miało się eklektyczne podejście do idoli…
„W modzie postawiłam na wszystko. Wyciągałam smaczki i łączyłam ze sobą. Im gorzej mi to wychodziło, tym modniejsza byłam”
Z jednej strony drukujesz teksty piosenek zespołu HEY i znasz je na pamięć, z drugiej jesteś wielką fanką „If you wanna be my lover” i zakładasz przykrótkie topy (koniecznie w myśl zasady stylu rave – im mniej, tym lepiej, koniecznie na ramiączkach, a już najbardziej koniecznie z wiązanymi sznurkami na brzuchu). Nie wspomnę o nieprzemożnej radości ze słuchania Kelly Family na przemian z dekadenckim Alice in Chains. Nie wspomnę, bo nie ma sensu otwierać starych ran.
Tak czy siak, w modzie postawiłam na wszystko. Wyciągałam smaczki i łączyłam ze sobą. Im gorzej mi to wychodziło, tym modniejsza byłam.
Kochałam ogrodniczki, im większe, tym lepiej – w zależności od stanu emocjonalnego noszone zapięte na ramionach lub w duchu stylu krnąbrnych koleżanek zza wielkiej wody opuszczone na biodrach. Co do spodni, to nie należy zapomnieć o bojówkach! Miałam dwie pary – kupione w sklepie specjalistycznym dla chłopaków, którzy znają się na rapie. Ja się nie znałam, ale szczerym sercem i zapałem utożsamiałam się także z tą grupą, popołudniami tagując osiedlowe garaże.
Warto wspomnieć o tym, że trochę ominął mnie kultowy trend koszulek i bluz z nadrukami boysbandów, girlsbandów, ludzi muzyki i wszelakich sław – prawdopodobnie dlatego, że nie umiałam się zdecydować, kogo słucham (noszę) najbardziej.
Najgorsze w latach 90. było to, że dużo miałam po starszych siostrach. Obrałam strategie radzenia sobie z tym problem w myśl zasady PIMP MY OUTFIT. Obetnij, postrzęp, doszyj.
Były też cudowne ciucholandy, w których z mamą buszowałyśmy w każdej wolnej chwili. Jakie ja skarby tam wyszukiwałam. Z przyjaciółką miałyśmy także narysowaną własnoręcznie specjalną „mapę” lumpeksów tak, by podczas chodzenia nie ominąć żadnego z nich. Zreszta do tej pory uważam ciucholandy za największą kopalnię inspiracji i kreatywności. Wybierzcie się, chociażby, by poznać te prawdziwe smaczki z lat 90, których osobiście w mojej pracowni kostiumu mam niezliczona ilość.
Z racji zawodu kolekcjonuje i nałogowo zbieram perełki także z lat 90. Dziś nadal tak jak dawniej podchodzę do mody bardzo mozaikowo, nie jestem fanką modowej jednotorowości i total trend-looków. Wyciągam to, co na dany moment mi pasuje. Dla mnie lata 90. nigdy nie przestały być fajne. Trapezowe spódnice na zatrzaski połączone ze zwykłym T-shirtem, kolorowe kresze, jeansy z wysokim stanem, toporne buty na platformie czy sportowe na amortyzatorach to stałe pozycje w mojej szafie.
Emil, muzykę najchętniej przechowuje na kasetach magnetofonowych
Kasety towarzyszą mi w sumie całe życie. Są dla mnie naturalnym nośnikiem. Brakuje tu nostalgii czy romantyzmu, bo nigdy się z nimi nie rozstawałem.
Pamiętam, jak na wakacjach w Niechorzu w 1999 roku tata kupił mi kasetę „Americana” Offspring, którą mam do dziś. Symbolicznie można uznać ją za moją pierwszą, zamiatając pod dywan fascynacje Backstreet Boys kilka lat wcześniej.
Swoją kolekcję traktuję bardziej jako znak czasów, w których żyjemy niż jakiś wielki festiwal tęsknoty za pierdzącymi jamnikami z odłączanymi głośnikami. Kasety są bardzo ładnym sposobem zapewnienia gratyfikacji artyście czy artefaktu dla fana, czymś namacalnym, fajniejszym niż pliki w komputerze. Ładny, prosty format, stworzony wręcz do wydawania muzyki w niskich nakładach. Jak komuś szumi, to niech sobie kupi lepszy magnetofon.
Kasety towarzyszą mi w sumie całe życie. Są dla mnie naturalnym nośnikiem. Brakuje tu nostalgii czy romantyzmu, bo nigdy się z nimi nie rozstawałem, więc nie miał miejsca wzruszający powrót do dzieciństwa.
Mam jednak poczucie, że każda kolejna dekada jest pod pewnymi względami ulepszeniem poprzedniej. A dla mnie w latach 90-tych najfajniejsze było to, że byłem dzieckiem i moimi największymi problemami była umowna godzina policyjna, wyznaczona przez moich rodziców.
Reebok Classic w nowej odsłonie modelu Zoku Runner czerpie inspirację z klasycznego stylu marki z lat 70., 80. i 90. Kultowy model możesz znaleźć tu.