Co robi legendarny graficiarz, kiedy dorasta?

W latach 90. graffiti w Nowym Jorku wyszło na powierzchnię, przebiło się z metra na ulice, nadal było jednak intensywnie ścigane, karane oraz piętnowane. Tworzenie dzieł nawiązujących do najlepszych tworów minionych dekad zrobiło się bardziej ryzykowne. Wrajterzy jednak przystosowali się do nowych warunków, udowadniając, że mniej może więcej. Znaczyli miasto wyrazistymi tagami, dwukolorowymi throw upami i konturami pryskanymi na szybko. Urodzony w dużej puertorykańskiej rodziny na Bushwicku, SKUF YKK wyrósł na jednego z liderów tego ruchu.

Równanie na dobrego wrajtera jest proste: ilość x jakość x ryzyko = szacunek. Prace SKUFA wyróżniały się zarówno wszechobecnością, jak i stylem. Oczojebne tagi są niezwykle charakterystyczne – przez lata jego imię można było dostrzec w każdym zakamarku Nowego Yorku, a beefy jego ekipy są tematem miejskich legend.

Videos by VICE

SKUF, z czwartym krzyżykiem na karku, pojawił się na scenie dwadzieścia lat temu. Obecnie jednak, zamiast na ulicach, większość czasu na uczelni. Pracuje w Instytucie Pratta, prywatnym koledżu artystycznym w Brooklynie, gdzie pomaga pisać i uczyć o historii nowojorskiego graffiti. Opracowuje program zajęć, które mają śledzić wpływ estetyki graffiti na modę, a ostatnio zorganizował konferencję, na której wielu znanych byłych grafficiarzy opowiadało, jak obecnie wykorzystują swoją kreatywność na innych polach. Niedawno spotkałem się ze SKUFem, by porozmawiać o jego przygodach w Nowym Yourku, beefach, starości i artystycznym sukcesie. Poprosił, bym nie posługiwał się jego imieniem, mimo że jego przeszłość nie jest tajemnicą na uczelni.

Fot. Ray Mock

VICE: W jakim wieku pierwszy raz zwróciłeś uwagę na graffiti?
SKUF: Od zawsze było dla mnie widoczne. Jestem najmłodszy z czwórki rodzeństwa, trzymałem się blisko z moim bratem breakdancerem. Graffiti było wtedy mocno połączone z kulturą hip-hopową. Zdarzało nam się rozbijać na stacji kolejowej, znajomi, rówieśnicy często głośno rozmawiali o tym, co tam widzieli. OE3 i P13 byli niczym bogowie. Byłem naprawdę młody, miałem może z osiem lat, i kumałem, o co chodzi.

Pochodziłem ze smutnej okolicy, zamieszkałej przez biedną, uciemiężoną społeczność… [Graffiti] sprawiało, że czułeś dumę. Jakbyś był superbohaterem, jakbyś był naprawdę ważny. Nie dzieciakiem z bloków, który próbuje być kimś. Dzięki niemu szarość codzienności znikała. Sprawiało, że byłeś królem. Chciałem być królem. Potrzebowałem tego rodzaju ucieczki.

Skąd się wzięła twoja ksywa?
[Mistrz stylu i legenda graffiti] STAK FUA nadał mi imię SKUF w dziewięćdziesiątym pierwszym. Nigdy go sobie nie wybrałem. Ale jest w tym pewna przewrotność. Sztuka zawsze imituje życie: ze wszystkich beefów i bijatyk wyszedłem tak pocięty, że ksywa zaczęła pasować.

Czy graffiti pomagało ci w walce o przetrwanie na dzielni?
Zupełnie nie. Tam skąd pochodziłem nikt się tym nie zajawiał. Na mojej ulicy ludzie robili poważny biznes. W pojawienie się w okolicy cracku zamieszani byli moi kuzyni, ludzie, z którymi się wychowywałem. Pytali mnie: „Po co to robisz? Chodź, zróbmy razem wielki hajs!”. Od zawsze miałem smykałkę do interesu i szukałem sposobu jak zmienić 15 centów w dolara. Tak mnie wychowano. [Graffiti] nie było zbyt mile widziane. Trzymałem to w tajemnicy. To o tyle dziwne, że w innej okolicy to było coś, do czego warto było aspirować. „Patrzcie, jestem wrajterem, jestem cool”. Ale nie w mojej okolicy wszyscy reagowali na zasadzie „Wpakujesz się przez to w kłopoty albo dostaniesz po ryju”.

Czy wciąż jesteś zaangażowany w któryś z beefów z innymi grafficiarzami?
Absolutnie nie. Nie widzę siebie znów wdającego się coś podobnego. Jestem dorosłym facetem, który musi wykarmić rodzinę. Wiem, co robiłem i jeśli ktoś ma przez to do mnie wąty – to jego problem, parę wizyt u psychologa powinno rozwiązać sprawę. Nie zrozum mnie źle, nie pozwolę nikomu się tknąć, to byłoby idiotyczne. Nie pozwolę też, by umniejszano mi w jakikolwiek sposób. Ale nie zamierzam się wychylać.

Jestem ojcem. Moje dziecko patrzy na wszystko, co robię i chłonie to jak gąbka. Wyobraź sobie, gdybym wdał się teraz w bójkę. To byłaby najgłupsza rzecz na świecie. Ale nie zapomniałem, jaki jestem i skąd pochodzę. Mój wewnętrzny bandzior śpi, ale nie zniknął na zawsze.

Wpadłeś kiedyś na człowieka, z którym kiedyś miałeś spinę tylko po to, by odkryć, że macie ze sobą więcej wspólnego niż przypuszczaliście?
Jasne, że tak! Miałem kiedyś spory beef z RYNO KGB w Bronxie. Teraz jest moim bliskim kumplem. Niedawno dogadałem się też z ludźmi z DMS, dużej ekipy z Nowego Yourku. Beef między nimi a nami zaczął się na długo przed czasami moimi i SKIDa [ważny członek DMS]. Cała akcja zaczęła się ze trzydzieści lat wcześniej, nie wiem nawet w jaki sposób. Wiedziałem tylko, że trwa między nami wieczny beef.

Koniec beefu między DMS a YKK to niemała rzecz.
Na razie rzeczywiście koniec. Myślę, że dobrze się stało. To ciągnęło się za nami latami, jestem więc ciekaw, czy dawni wrogowie przypadną sobie do gustu. Bo kiedyś lała się przez to krew. Z autopsji wiem, jakie uczucia rodzi przelew krwi. Znam je wszystkie, tak dobre, jak i złe.

Nie mówimy tu tylko o podbitych oczach.
Nie, nie. Nie tylko o tym. Wielu ludzi tego nie rozumie, ale to sięgało głębiej. Ludzie przez to naprawdę umierali. Nie zobaczą więcej swoich rodziców i sami nigdy nie będą mieć dzieci. Nastała nowe era i naprawdę wszystkim jest z tym lżej. Nie czuję już żadnych negatywnych emocji [wobec innych grafficiarzy]. Tak działa życie.

Sądzę, że cała ta przemoc jest produktem mojego środowiska, społeczności, z której pochodzę. Miałem taki moment, że nie umiałem się wpasować. Na szczęście wszystko zmieniło się, gdy zostałem rodzicem, choć i wcześniej zdecydowałem, że dokształcę się, pójdę do college’u i zmienię swoje życie. Nie mogę sobie wyobrazić kolesia po czterdzieste chowającego do kogoś urazę z powodu graffiti.


Miałeś mentorów, ludzi którzy nauczyli cię czym tak naprawdę jest bycie wrajterem?
Wiele nauczył mnie STAK FUA, który zdecydowanie robił robotę i był świetnym grafficiarzem. Później wiele przejąłem od Hugo Martineza [pracownik galerii sztuki], ale to na bardziej biznesowej płaszczyźnie. Jeśli chodzi o działalność artystyczną, on jako pierwszy powiedział mi „Jesteś artystą”. Nie zrozumiałem go. Nie postrzegałem siebie w ten sposób, byłem wandalem, nie artystą. Chwilę zajęło mi zrozumienie jego punktu widzenia. KET [autor, wydawca i kustosz Alan Maridueña] też wywarł na mnie ogromny wpływ. Podobnie jak moi rówieśnicy: SPOT, NOX i KEZ. Jako dzieciaki rywalizowaliśmy ze sobą, co pomagało nam się rozwijać, nigdy nie wiedzieliśmy jednak, że mamy publiczność. W całym tym niszczeniu mienia, stylu i rozwoju chodziło tylko o rywalizację. Nie wiedzieliśmy, że ktokolwiek się temu przygląda.

Ty i grafficiarze, których wymieniłeś, rysujecie naprawdę dobre rzeczy odręcznie, co w dzisiejszych czasach jest dość rzadkie. Uważasz to za ważną umiejętność?
[SKUF otwiera jedną z szafek w biurku i pokazuje mi kartki zamazane liternictwem] To robię w wolnych chwilach. Bazgram sobie. Jesteśmy kreatywni, twórczy, no nie? Chcemy stworzyć coś nowego, coś lepszego, więc stale ćwiczymy, by móc wyrwać się z ram. Łatwiej jest zgapić istniejący pomysł, niż stworzyć coś własnego. Widzę, jak wytworzyły się style obecnych „top wrajterów”, wiem, skąd wzięły się ich pracę. Jednak muszą szanować starych mistrzów stylu, którzy dniami i nocami ćwiczyli i bazgrali, by się wyróżniać.

Z drugiej strony, szacunek należy się też tym, którzy swoje kreacje przenieśli na ulice. Bo to o to chodzi w graffiti. O ulicę czy pociąg. O wolność. Jeśli nie podejmujesz ryzyka, wyrażając siebie, jeśli potrzebujesz pozwolenia: coś poszło nie tak, umyka ci prawdziwy duch graffiti. Nie próbuję tu usprawiedliwiać wandalizmu, mówię tylko, że my nie pytaliśmy o pozwolenie. Ćwicz, rozwijaj swoje umiejętności i bądź inny. Nie bój się przekształcać rzeczy na swoją modłę. I oznaczaj sobą ulice, jeśli to co robisz jest estetycznie zadowalające. Ten pęd sprawia, że jesteś inny niż każda osoba z nosem w iPhonie, którą mijasz na ulicy.

Co myślisz o wpływie mediów społecznościowych na graffiti?
Dzieciaki naprawdę ranią się rzeczami, które piszą w internecie – nie rozumiem tego. Byłem sławny, zanim internet istniał i naprawdę musiałem włożyć w to masę pracy. A teraz widzę kolesi, którzy nie wkładają w graffiti żadnej pracy, dzielą się natomiast każdym malutkim tagiem, który zrobią i beefują się w internecie. Poważnie? I jarają się tym, ile osób polubiło, kto polubił, kto dał follow a kto nie dał – nie rozumiem tego. To kompletna strata energii. Jasne, że to fajny sposób na promocję swoich prac, ale nie udawajmy, że robisz coś godnego podziwu.

Ostatnio w Nowym Yorku ruszyła lawina pozwoleń na tworzenie murali. Co czujesz, widząc street art w swojej dzielnicy?
Lubię dobrą sztukę. Część z tych rzeczy jest naprawdę ładna. ALE. Graffiti to kultura. Która ma swoje zasady. Która ma swoją krwawą historię. Która zmienia ludzkie życia, zarówno na lepsze jak i na dużo gorsze. Street art tego nie rozumie. To malowanie czegoś ładnego, tagi i throw upy, które nic nie znaczą. A dla nas to jest całym świat. I na tym polega problem.

Myślę, że możemy walczyć z tym ich bronią, książkami. Książkami od historii sztuki, z których się uczą, bo przecież większość autorów tych murali chodziło do szkół. Są wykształceni i znają historię sztuki, jednak, jak widać, ktoś zapomniał powiedzieć im o nas. Chcę, by wrajterzy pojawiali się w tych książkach w rozdziałach poświęconych sztuce nowoczesnej, by ich kultura była udokumentowana i stała się częścią obiegowej świadomości, by była przekazywana dalej, jak wiedza o dokonaniach Matisse czy Picasso. Musimy napisać własną historię.

Skoro o tym mowa, co powiesz mi o konferencji Vandalizing Pratt?
Część zaproszonych tam osób – DASH, DONTAY, WANE, CES i rzecz jasna KET – znam od dawna i byli mi mentorami w tym czy innym momencie. Dłużej niż ja siedzą też w sztuce jako takiej. To kolesie, którzy stoją za wieloma projektami w sztuce współczesnej, modzie, tatuatorstwie i pop kulturze. Każdy z nich jest mistrzem w innej dziedzinie, jednak wszyscy zaczynali jako grafficiarze.

Celem tej konferencji było pokazanie, ile dała nam nasza niegdysiejsza profesja, że wynieśliśmy z niej rzeczy pomocne w obecnej pracy. Rozwinęła naszą kreatywność i ma też pozytywne skutki. Bo wielu z moich rówieśników się nie powiodło. I z jakiegoś powodu zawsze tym z wrodzonym gigantycznym talentem, czymś, czego nie nauczysz się w żadnej szkole. To boli.

Niewielu ludzi wspiera tę kulturę, Sam nie jestem już wrajterem, ale kocham to całym sercem. To właśnie ta kultura uczyniła mnie mężczyzną i wiele mnie nauczyła. Nie wiedziałem, że będzie to akt twórczy. Chciałem tylko uciec z okolicy, w której się wychowywałem. Dowiedziałem się gdzie umieszczać swoje imię, nauczyłem się reklamy, partyzanckiego marketingu, zrozumiałem, jak działają kolory i czcionki, a to tylko część rzeczy, które można stamtąd wynieść i móc tym zarabiać na życie.

Ray Mock jest założycielem Carnage NYC i od dziesięciu lat dokumentuje graffiti nie tylko w Nowym Jorku, ale i na całym śiwecie. Wydał ponad dwa tuziny zinów i książek o ograniczonym nakładzie. Śledź go na Instagramie.