„Okej typie, masz problem z piciem” – pomyślałem 1 stycznia. Obudziłem się w godzinach około południowych. W czaszce pulsował nieznośny ból, w gardle było tak sucho, że przełykana ślina zmieniła się w preriowy krzak. Nie pamiętałem, jak spędziłem drugą połowę Sylwestra. Przed oczami mignęło mi tylko kilka obrazów z minionego wieczora, w których zaciekle kłóciłem się ze swoją dziewczyną – o jakieś bzdury, tego byłem pewien. Szkoda, że nie wiedziałem, o co mi wtedy chodziło. Przy łóżku leżała pusta butelka po litrze whisky.
Podobno powiedzenie sobie na głos (nawet jeśli ten głos wybrzmiewa tylko w głowie), że masz z czymś problem, jest cholernie ważne – bo to pierwszy krok do jego rozwiązania. No więc tak zrobiłem, bo nie pamiętałem tygodnia, w którym nie wypiłem ani kropli alkoholu. Od 2-3 lat zawsze było grane jakieś piwko, winko, wódeczka, whisky, czy nawet likierek od biedy, nie zawsze dużo, ale zawsze często – i co ważniejsze: nie potrzebowałem do tego już specjalnych okazji. Wystarczyło napić się do obiadku, po kolacji, bo się nie widziało kolegi od liceum, to się trzeba napić, bo to był ciężki dzień, tydzień, miesiąc itd. Bo sobie na to zasłużyłem.
Videos by VICE
Według opracowanego przez psychologów motywacyjnego modelu spożycia alkoholu, da się zaklasyfikować przyczyny picia do czterech kategorii: wzmocnienie (ekscytujących doznań), obrona (by zapomnieć o zmartwieniach), społeczność (by coś uczcić) i konformizm (by się dopasować). Oczywiście do tego modelu należy też dodać czynniki zewnętrzne, jakim jest oddziałujące na nas środowisko. Czułem jednak, że niczym piłeczka od flipera w zależności od zaistniałych okoliczności aplikuję sobie wzmocnienie doznań lub staram się o czymś zapomnieć itd. Alko stało się moją apteczką pierwszej pomocy, nawet gdy lekarz stwierdził u mnie brak serotoniny i przepisał antydepresanty. Moim sposobem na umilenie sobie czasu, jako że nie jestem fanem innych używek.
Ale tutaj się przecież pije, prawda? Tutaj, czyli na tym mitycznym Wschodzie Europy – takie panuje przekonanie i taki mamy klimat – z tym ostatnim, to akurat prawda: nie przypadkiem ludzie spod podobnej szerokości geograficznej, co my, piją najwięcej alkoholu. Może to wynikać z faktu, że alkohol rozrzedza krew i robi nam się cieplej, a może jest nam po prostu po ludzku smutno, w takiej mroźnej, często pozbawionej słońca krainie. To zresztą podaje jeden z najsłynniejszych Twitterów w polskim internecie, Janusza „czytasz i wiesz” Piechocińskiego: Polska jest obecnie największym producentem wódki w Unii Europejskiej i czwartym na świecie – po Rosji, USA i Ukrainie.
Sprawdzając statystki, bez problemu znajduję też informacje, że Polacy piją coraz więcej. Według raportu GUS: w 2015 roku statystyczny Polak wypijał rocznie 80,7 l piwa wytwarzanego ze słodu, dwa lata później było to już 98,5 l na osobę. Czuję, jakbym dołożył swoją cegiełkę do tych wyników. Jednak to noworoczny kac i wyrzuty sumienia wpłynęły na moją decyzję, by przez miesiąc nie ruszać alkoholu – nie zrozumcie mnie źle, wcale nie uważałem (i wciąż nie uważam) tego za czyn heroiczny. Jak ktoś wcześniej słusznie zauważył – ciężarne kobiety podejmują się tego cały czas, często na dziewięć miesięcy lub dłużej. Oczywiście byłem ciekaw, jak to wpłynie na moje życie towarzyskie, na moje finanse – aha, no i na moje zdrowie też.
Początkowo nie planowałem nawet o tym pisać, więc nie prowadziłem zapisków typu: „Drogi dzienniczku, dzień 3, drgawki ustały”. Ale pamiętam dobrze, że dopiero trzeciego dnia stycznia zacząłem czuć się relatywnie dobrze, po tej ilości alkoholu, którą w siebie wlałem ostatniego dnia roku.
Możecie się śmiać, ale pierwszy weekend nowego roku pokazał, co tak naprawdę niesie ze sobą moja zmiana zachowań. Wcześniej świadomość wolnej soboty dawała szersze spectrum piątkowych możliwości – tym razem jednak położyłem się wcześniej (czyt. po północy), oglądając grzecznie jakiś film. Następne dwa dni tak bardzo różniły się od wcześniejszych, niezliczonych weekendów, w których czułem się jak żywe gruzowisko (spoiler: po trzydziestce przeżywanie kaca staje się większym wyzwaniem, niż kiedy było się dzieciakiem), co tylko utwierdziło mnie w słuszności podjętych decyzji. Jakkolwiek szokująco to zabrzmi: fajnie było nie przeleżeć całego dnia, zapychając się resztkami wczorajszej pizzy, tylko spędzić ten czas produktywnie. Pojebane, wiem. Co nie znaczy, że chęć ponownego napicia się zniknęła – nic z tych rzeczy, wróciła ze zdwojoną siłą kilka dni później.
By być z nami na bieżąco: polub nas, obserwuj i koniecznie zaznacz w ustawieniach „Obserwuj najpierw”. Jesteśmy też na Twitterze i Instagramie.
Pierwszy raz poczułem, że muszę się napić tydzień po podjęciu decyzji, że pić nie będę. Pamiętam, że właśnie wracałem z przedpremierowego pokazu filmu Underdog i toczyłem w głowie pojedynek z myślami: a może tak jedno białe winko lub kilka piw. To nie tak, że polskie kino kopane sponiewierało mnie tak bardzo, że potrzeba mi było porządnego alkoholowego kopa, który przyćmiłby moją percepcję. Wystarczyło, że główny bohater tej produkcji co chwila grzał łychę, by zagłuszyć swoje demony, a ja znów byłem gotowy do tańca. Nic z tego jednak nie wyszło, nie dałem się skusić, chociaż skłamałbym pisząc, że przyszło mi to z łatwością.
Mijały kolejne dni. W trakcie mojej abstynencji wchłonąłem fantastyczny komiks pt. Pijak na podstawie autobiograficznej powieści Hansa Fallady, niemieckiego pisarza, alkoholika i narkomana, który zmarł w 1947 roku na atak serca podczas kuracji odwykowej. Dobrze wiem, że nie sięgnąłbym po tę lekturę, gdyby nie mój ówczesny stan.
Jak wspomniałem wcześniej, nie prowadziłem żadnego dzienniczka, w którym zapisywałbym kolejne stadia oczyszczenia mojego organizmu. Nie będzie też żadnych zdjęć pokazujących, jak bardzo zmieniło się moje ciało, dzięki tej kuracji – wiem tyle, że chociaż nadal mam nadwagę, to bez ćwiczeń straciłem 3 kilogramy. Lepiej sypiam. No i przez ten cały czas znajomi nie cisnęli: „no weź napij się” – ale to pewnie dlatego, że jesteśmy dorośli i szanujemy wzajemne decyzje. No i spoko.
Oczywiście zaoszczędziłem też trochę kasy. Mój miesiąc bez picia nie ma na celu przekonywać kogokolwiek, że picie w nadmiarze jest złe – chyba każdy lekarz ci to powie. Nie oceniam cię i nie powiem, co masz robić, a czego unikać. To, czego nauczył mnie ten czas, to raczej przypomnienie, że nie potrzebuję zalewać robaka, by radzić sobie ze swoimi nawrotami stanów lękowych. To nie kosmiczne odkrycie, ale próbując uciekać przed smutkiem i strachem, tworzyłem żyzną glebę pod autodestrukcję.
Za nami pierwszy weekend lutego, w trakcie którego wypiłem 2 zimne piwa w towarzystwie mojej dziewczyny. Było naprawdę fajnie, ot zwyczajny wieczór, relaks i spokój. I nagle okazało się, że mogę być szczęśliwszy, niż kiedyś.
Śledź autora tekstu na jego profilu na Facebooku.
Czytaj też na VICE: