Trudno wskazać osobę publiczną, która w równym stopniu łączyłaby sztukę generowania gaf z charakterem idealnie wyzutym z właściwości. Magdalenie Ogórek nie przeszkodziło to jednak w zrobieniu kariery, chociaż w świecie polityki i mediów wydaje się równie potrzebna, co salon spa pośrodku Przystanku Woodstock.
„Podróżujemy autem:) całą trasę przez Polskę dziękowałam Bogu i @BeataSzydlo za to, że nikt nam nie rzuca kamieniami w samochód #Calais” [pisownia oryginalna] – tweetowała Magdalena Ogórek przed kilkoma tygodniami. Wszakże zasługa szefowej polskiego rządu była oczywista – to dzięki jej sprzeciwowi wobec przyjmowaniu uchodźców jest bezpieczniej na polskich drogach. Podobną wdzięcznością nie wykazali się wprawdzie internauci, szydzący bezlitośnie z Ogórkowego tweeta. Niemniej zapewnił on autorce kolejne pięć minut uwagi mediów.
Videos by VICE
Już kilka dni później o byłej kandydatce na prezydenta RP znów było głośno. Tym razem za sprawą zdjęcia, na którym pozowała obok leżącego bezwładnie na łóżku sędziwego mężczyzny. „Kochani, spakowałam manatki i przyszłam pomóc Panu Zdzisławowi, ps. „Alek”. Opowiedział mi, jak to było podczas Powstania” – informował komentarz samej zainteresowanej.
„Słitfocia z powstańcem” – jak zdążyli ją ochrzcić ironiści doczekała się lawiny reakcji. Jedni sławili empatię i dobroczynny zapał Ogórek, inni zarzucali jej działanie na pokaz i wykorzystywanie schorowanego kombatanta do potrzeb autopromocji. Pointę do zdarzenia dopisał sam Urząd ds. Kombatantów, przekonujący w specjalnym oświadczeniu, że „Alek” w żadnym Powstaniu nie walczył.
Kiedy już wydawało się, że Magdalena Ogórek osiągnęła szczyt swoich możliwości, ona sama zaserwowała nam sequel z godnym pożałowania przytykiem pod adresem Marka Borowskiego, który jej retoryczne wysiłki podsumował sentencjonalnie: „Kiedy wydaje się, że niżej nie można już spaść, ktoś puka od dołu w dno. Okazuje się, że to Pani Magda Ogórek”.
Czytaj też: Czy Wojciech Cejrowski jest najgorszym podróżnikiem na świecie?
Ktoś inny po tylu strzałach w stopę musiałby nosić protezę zaczynającą się tuż przy kolanie, jednak w przypadku nowej gwiazdy publicznych mediów nawet obrażenia na miarę Czarnego Rycerza z filmu Monty Python i święty Graal nie stanowią przeszkody, aby brnąć dalej w intelektualną mizerię.
Wielkie entrée do uniwersum polityki, mediów i niezamierzonej satyry Magdalena Ogórek zaliczyła w trakcie kampanii prezydenckiej 2015 roku. Na swoją kandydatkę namaścił ją Sojusz Lewicy Demokratycznej, z którym związana była wcześniej jako współpracownica dawnego przewodniczącego Grzegorza Napieralskiego. Wystawienie do wyścigu o najwyższy urząd szerzej nieznanej, a jednak przykuwającej uwagę długonogiej blondynki mogło być wówczas postrzegane dwojako – jako znakomity „publicity stunt” zdolny do podreperowania dołujących notowań Sojuszu lub jako konsekwencja chwili szaleństwa lidera partii Leszka Millera.
Początkowo wydawało się, że bliższa prawdy jest pierwsza z opcji. O 36-latce pisano sporo, choć ta konsekwentnie odmawiała udzielania wywiadów, co z pewnością zdążyło zapalić kilka ostrzegawczych lampek nad głowami żurnalistów. Chętniej więc ją fotografowano, zazwyczaj w towarzystwie Leszka Millera, taksującego swą faworytę dobrotliwym spojrzeniem Dżepetta. „Czy ta piękna kobieta zostanie nowym prezydentem Polski?” – zapytywał Playboy, podczas gdy dla innych zachodnich publikatorów kandydatura „blond-seksbomby” czyniła z polskich wyborów ciekawostkę na miarę zawodów w jedzeniu kalarepy na czas.
„Ona jest głupia, a Miller zwariował” – ocenił całą tę farsę Jerzy Urban, zachodząc w głowę, jakie argumenty przemawiały na korzyść pani Ogórek. Niedługo potem pikujące poparcie jej kandydatury zatrzymało się na niespełna 2,4 procentach. Do dziś jedynymi śladami niedoszłej prezydentury niemej kandydatki są rozsiane po internecie żarty, takie jak choćby mash-up jej spotu wyborczego z filmem promującym Grzegorza Brauna.
Klęska wyborcza, a przede wszystkim mariaż z upadającą formacją polityczną, która niespełna pół roku później po raz pierwszy znalazła się poza parlamentem, mogły okazać się końcem ledwie rozpoczętej kariery Ogórek. Być może jednak w dowód wdzięczności za zatopienie krążownika Postcomunista przygarnęła ją Dobra Zmiana. Dzięki tubom w postaci tygodnika Do Rzeczy, a potem także i publicznej telewizji, dawna lwica lewicy mogła więc sławić reformy nowej ekipy rządzącej, krytykować uczestniczki „Czarnego protestu” za „niezdolność do sformułowania żadnego sensownego postulatu” (samozaoranie par excellence) i wskazywać „wrogów Polski”. W programie „W tyle wizji”, w duecie z Krzysztofem Feusettem stworzyła zaś najbardziej błyskotliwy duet od czasu zestawu wąsy + plereza. Jedno trzeba przyznać – kariera Magdaleny Ogórek jest naprawdę imponująca.
Czytaj też: Czy Jan Pietrzak to najmniej zabawny komik w Polsce?
Imponująca jak na kogoś, kto zaczynał w polskiej produkcji serialowej, paradując na planach Lokatorów, Na dobre i na złe bądź Czego się boją faceci, czyli seks w mniejszym mieście. Nie przestaje budzić podziwu nienaruszalność jej wiarygodności w roli naukowca, pomimo że obroniona w 2009 roku na Uniwersytecie Opolskim praca doktorska poddawana była miażdżącej krytyce m.in. za elementarne błędy rzeczowe i brak zorientowania w literaturze przedmiotu.
Nie tylko krytyka. Polub nasz fanpage VICE Polska na Facebooku
Grubo ponad trzydzieści lat temu Woody Allen nakręcił znakomitą komedię Zelig. Jej bohaterem był konformista perfekcyjny, chodzące ucieleśnienie oportunizmu. Wszędzie mógł się zadomowić, z każdym znajdował wspólny język… ba, nawet upodabniał się do otoczenia! W towarzystwie ludzi grubych z miejsca stawał się otyły, gdy stawiano go między rdzennymi Amerykanami, na jego głowie pojawiały się długie włosy Winnetou.
Magdalena Ogórek jest takim niedoskonałym Zeligiem, który w każdym wcieleniu – lewicowej kandydatki na prezydenta, prawicowej publicystki, odtwórczyni roli sekretarki Rysi czy dobroczyńcy weteranów, wypada równie nieprzekonująco. „To nieszczęsna i głupiutka osoba, która chce zrobić karierę” – wyrokuje Borowski. Może więc nie Zelig, tylko Kim Kardashian polskiej polityki? Oczywiście bardziej w wersji galerii Rybnik Plaza, niż butiku Diora w LA. Niemniej… nawet te miny na słitfociach wydają się dziwnie znajome.