Ten Typ Mes na najnowszej, afirmującej swojskość, płycie (“Trzeba Było Zostać Dresiarzem” – dość wymowny tytuł) wyrzuca Polakom ciągle obecny i niezrozumiały dla niego kompleks zachodu. Czesław Mozil, mocno ironicznie, ale jednak śpiewa o nienawiści do kraju swoich rodziców. To przykłady tylko z ostatniego roku – jak widać, poczucie niższości to wciąż aktualny i coraz to na nowo podejmowany temat. I chociaż rzadziej na ulicy widzimy kiczowate budki spod znaku American Hot Dog czy paskudne ciuchy w stylu Stars & Stripes, trzeba przyznać że ciągle czujemy się opóźnieni w stosunku do zagranicy. Łatwo zauważyć, że nie inaczej też wygląda ta kwestia w aspekcie muzycznym. Czy rzeczywiście mamy się czego wstydzić?
Nie zamierzam sięgać pamięcią do muzycznej prehistorii (w tym kontekście w naszym kraju za taką można uważać lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte), kiedy to pojawiały się albumy świetne. Ewa Demarczyk, Breakout, Czesław Niemen, Marek Grechuta, Krzysztof Komeda, Tomasz Stańko – jeśli ktokolwiek próbował przedzierać się przez dyskografię tych artystów, z pewnością zgodzi się ze stwierdzeniem, że to coś więcej niż tylko muzyka pokolenia rodziców i dziadków. Albumy takie jak “Astigmatic”, “Kamienie”, “Korowód” czy “Piosenki Zygmunta Koniecznego” to kawał dobrej muzyki, często niesłusznie odbieranej przez pryzmat czasów w których były nagrane. Ale mniejsza o historie sprzed kilkudziesięciu lat, większości z tych artystów nie ma nawet nie tyle na scenie, co na świecie.
Videos by VICE
Zacznijmy zatem od lat osiemdziesiątych, kiedy rozkwit przeżywały i prym wiodły punkowo – zimnofalowe brzmienia. W tamtych czasach w dużej mierze gusta kreował festiwal w Jarocinie. Takie kapele jak Dezerter (nagrywający do dzisiaj, jednak znaczący dużo mniej niż trzydzieści lat temu), Moskwa (dziś ten zespół jest jeszcze większym cieniem samego siebie niż Dezerter) czy Siekiera (radykalizm w pigułce), pomimo surowości przekazu i słabej jakości nagrań – często nagrywanych na magnetofony Kasprzaka – stanowiły o sile muzyki nad Wisłą. Jeśli chodzi o polski punk, byliśmy co prawda dość mocno opóźnieni w stosunku do zachodu (Dead Kennedys czy hardcore’owi Minor Threat i Bad Brains dublowali przecież polską stawkę), jednak jak na tamte realia i możliwości, naprawdę nie było się czego wstydzić. Duży plus. A propos Siekiery – płyta taka, jak mistrzowska, zimna “Nowa Aleksandria” w cywilizowanym kraju z miejsca weszłaby do kanonu – drugie wcielenie puławskiej grupy zostało docenione za granicą (łatwo znaleźć nawet hiszpański cover “Bez Końca”), podczas gdy w Polsce smętnie leży w marketowych koszach z muzyką za 9,99. W tej dekadzie “Nowe Sytuacje” i “Nieustanne Tango” wydała też przez wielu uważana za najważniejszy rodzimy zespół Republika. Grzegorz Ciechowski bez wątpienia stał się już w tej dekadzie postacią niemalże mityczną (abstrahując od porywających do dziś “Białej Flagi”, “Śmierci W Bikini” czy “Kombinatu”) – jako klawiszowiec – lider przesunął sceniczny akcent i uwagę publiczności skupił na tym właśnie instrumencie. Obywatela do dziś szanują, coverują i samplują niemalże wszyscy od prawa do lewa – raperzy (Grammatik), popowcy (Kasia Kowalska) i rockowcy (Lipa). Dziś miło słucha się nawet kapel dalekich od jakichkolwiek etosów – taki Maanam (bas, bas, bas!), choć w 2015 brzmi nieco archaicznie, ciągle urzeka surową rasowością.
Ale żeby nie było tylko miło i sympatycznie, z miłą chęcią środkowy palec pokażę dinozaurom, które już dawno powinny zmienić się w skamielinę, tymczasem nadal odcinają kupony od przebrzmiałej sławy pupilków czasów zasłużenie minionych. Budka Suflera, która po raz kolejny odgrywa trasę pożegnalną, ordynarnie popowi Perfect i Lady Pank (żenujące akcje typu upierdolmy się do nieprzytomności, a potem rzućmy w kogoś butelką) nie potrafiący pogodzić się z upływem czasu i stylizujący się na buntowników – żenada. Wierzycie długim włosom Grzegorza Markowskiego i sygnecikom Janusza Panasewicza? Jeśli tak, to musicie być naprawdę naiwni. Pamiętacie, kiedy któryś z nich ostatnio nagrał wartościowy numer? Ba, te gwiazdki nawet nigdy nie potrafiły napisać sobie tekstu – to raczej słabe. A jeśli ktoś podniesie znów martyrologiczny argument (“Chcemy bić ZOMO”, to była walka z system), powiem krótko – pierdolenie. Na tyle byli buntowniczy, na ile pozwalała im rządząca ekipa. Nierockowych gówien też było całkiem sporo, jednak muzyczna reglamentacja w tym przypadku miała swoje dobre cechy – choć do dzisiaj zostały nagrania koszmarków w stylu Boltera czy Papa Dance, było ich zwyczajnie mniej.
Podobnie, jak swój niewątpliwy urok miały lata osiemdziesiąte, tak totalnym highlightem polskiej muzyki są czasy prezydentury Wałęsy i pierwszej kadencji Kwaśniewskiego. To w tym czasie powstały kapele i płyty, które można było bez wstydu postawić obok zagranicznych albumów. Z przykładów oczywistych – lustrzanym odbiciem fali grunge’u było Illusion czy Hey, Myslovitz to sympatyczna odpowiedź na britpop, Blendersi na “Kaszebe” funkowali nie gorzej niż Red Hot Chili Peppers z czasów “One Hot Minute”. Ludyczność Big Cyca przeplatana była numerami do dziś aktualnymi (“To dla ciebie miły bracie”), życiówki nagrywali Staszewski (“Muj Wydafca”), Świetlicki (“Ogród Koncentracyjny”) i Staszczyk (“Prymityw”). Z rzeczy bardziej zapomnianych – do znudzenia staram się powtarzać nazwy coraz bardziej oddalające się w czasie. Kobong – dwie płyty, które śmiało wyglądały w przesterową przyszłość (dziś na Allegro śmigają za kilka stów), Something Like Elvis – sam fakt zagrania trasy z Nomeansno i Fugazi mówi sam za siebie, Ewa Braun – niebanalne połączenie przestrzeni, przebojowości i ogromnej wrażliwości. Kamieniem milowym dla polskiej muzyki mogło być też symultaniczne powstanie yassu nad morzem i w Bydgoszczy, jednak ten słowiański jazz chyba po prostu musiał umrzeć śmiercią naturalną – formuła się wyczerpała, publika też niespecjalnie była zainteresowana przedłużaniem jego życia. Śmiem też twierdzić, że gdyby Acid Drinkers trafili na medialnie lepsze czasy, to z takimi albumami jak “Infernal Connection” czy “High Proof Cosmic Milk” nie mieliby problemu ze zrobieniem kariery na zachodzie.
Sam fakt promowania muzyki rockowej w mediach – w tym równie przez telewizję publiczną – w znacznym stopniu wpłynął na jakość nagrywanych płyt. Stricte gównianych zespołów w latach dziewięćdziesiątych powstawało co prawda coraz więcej (Just 5, Sixteen, De Su, Mafia – wystarczy odtworzyć dowolne notowanie listy 30 ton, znajdzie się tego więcej), jednak w starciu z powalającą dawką ambitnych dźwięków nie było to aż tak widoczne. Dziś wydaje się też, że nie bez znaczenia jest sentyment, którym darzą tamte czasy wszyscy nastolatkowie z ostatniej dekady dwudziestego wieku.
Szczególnym szacunkiem darzę dwóch artystów aktywni zarówno w latach osiemdziesiątych, jak i dziewięćdziesiątych. Niestety, obaj swojego ogromnego potencjału artystycznego nigdy nie przekuli w sukces finansowy. Lech Janerka od dziesięciu lat nie może zebrać się do nagrania premierowego materiału – a wielka szkoda, bo jego ostatnie “Plagiaty” to jeden z najlepszych albumów pierwszych dziesięciu lat XX wieku w Polsce. Tomasz Budzyński z Armii (dwie ostatnie płyty grupy, “Der Prozess” i “Freak”, stojące na naprawdę wysokim poziomie krążki) narzeka na żałosną frekwencję koncertową, jednak nie zraża się – aktualnie występuje z free-jazzowym projektem “Rimbaud” w towarzystwie Jacaszka i Mikołaja Trzaski. Cieszyć musi fakt, że ani jeden ani drugi nigdy nie nadstawił tyłka schylając się po forsę.
Od mainstreamu od lat odbija się Tymon Tymański, który do masowej świadomości trafił jako prowadzący radiowy program i kochanek piętnastolatki. Szkoda, bo Miłość, Trupy, Czan czy nawet kojarzeni głównie z Polovirusowym zlewem i “Białym Misiem” Transistorsi (posłuchajcie beatlesowskiego “Bigos Heart”) to składy warte uwagi. Cieszyć może za to fakt, że oczekiwane od wielu długich lat “Polskie Gówno”, na które Tymon wydał horrendalne pieniądze wreszcie wejdzie do kin.
Można za to załamać ręce patrząc na kondycję tych, którzy niegdyś nadawali ton – nazwijmy to umownie – polskiej alternatywie. Jako pierwszy do głowy przychodzi (brak zaskoczeń, skojarzenia oczywiste) Kazik. Kiedy Staszewski nagrał ostatnią dobrą płytę? Mimo wszystko, nadal śledzę jego nowości wydawnicze (koszmarny ostatni Kult i dramatyczne chwyty spod znaku “Mocny Kazik Pod Wezwaniem” itp.) i wydaje mi się, że ostatnim dobrym materiałem syna Stanisława były… “Piosenki Toma Waitsa”. Tak, album w którym ani słowa, ani muzyka, ani nawet tłumaczenia nie były dziełem wokalisty Kultu. A jeśli chodzi o rzeczy autorskie? “Ostateczny Krach Systemu Korporacji” i “Las Maquinas De La Muerte”, obie nagrane w ubiegłym millenium. Kazik wydaje się też być kompletnie odrealniony ze swoimi poglądami na piractwo – mania prześladowcza pod tytułem “wszyscy chcą mnie okraść”. Dzień dobry, lata dziewięćdziesiąte już dawno się skończyły. Podobnie, choć jednak nieco inaczej, sytuacja wygląda w przypadku Maleńczuka, który cynicznie skierował się w stronę szmiry, przyznając że bardziej zależy mu na kasie “starych bab”. A szkoda, bo zarówno Homo Twist, jak i surowe bluesowe wcielenie z gitarą strojoną do Open E w połączeniu z abnegackim stylem bycia dawały niezwykle wysoką jakość artystyczną. Muńka Staszczyka (pseudonimy operacyjne “Polisz Bojfrend”, “Lekarz Dusz” aka “Deadstar”) od lat już chyba nikt nie traktuje poważnie – bo i po co. Medale z gówna jak najbardziej zasłużone.
W wypływaniu syfu na wierzch niezwykle pomocna jest też okołowoodstockowa szmira – drewniane reggae (Kamil Bednarek), natchniona grafomania (Coma), wyleniali buntownicy (Farben Lehre). Czasem, co prawda, pojawiają się chlubne wyjątki – przez kilka lat z rzędu w Kostrzynie występowała grupa Lao Che, która najpierw “Gusłami”, a potem “Powstaniem Warszawskim” (trzy następne albumy – choć nie rewelacyjne – nadal stały na nieosiągalnym dla wielu poziomie) udowodniła, że nadal bez zadęcia i sztampy można nagrywać genialne (ok, przemyślałem to słowo, niech zostanie) płyty. Żeby oddać sprawiedliwość, na owsiakowym festynie co prawda występują również i bardzo interesujący wykonawcy, jednak są to artyści praktycznie zagraniczni – Ministry, Atari Teenage Riot, Prodigy (choć sam koncert był dramatycznie słaby) czy Anti Flag. Świetną robotę wykonał za to Artur Rojek (swoją drogą, solowe “Składam się z ciągłych powtórzeń” to naprawdę intrygujący materiał – może bez potencjału na płytę roku, jednak solidny), który podczas OFF Festivalu – korzystając ze sprawdzonych zachodnich wzorców – umożliwił artystom wykonanie w całości konkretnych albumów. I tak, w ostatnich latach można było w Katowicach usłyszeć takie klasyki jak chociażby “Mendę” Apteki, “P.O.L.O.V.I.R.U.S” Kur czy “Taniec Lekkich Goryli” Bielizny. Choć te słowa trudno przechodzą mi przez palce, paradoksalnie ostatnią deską ratunku dla ambitnej polskiej muzyki (to znaczy takiej, która nie ma szans na szersze medialne zaistnienie) są hipsterzy stający w kontrze do estradowego establishmentu. Oni kupią bilet, chociażby dlatego, że coś jest mało znane i niszowe. To snobizm, ale na dłuższą metę robiący więcej dobrego – całe szczęście, że bandy takie jak Pink Freud czy reaktywowany niedawno Księżyc mają okazję zaprezentować się jeszcze jakiejkolwiek publiczności. Niestety, nie można tego powiedzieć już o Kanale Audytywnym czy Robocieobiboku.
I nawet nie chodzi o to, że obrzygać się można patrząc na “Jaką to melodię” czy słuchając RMF FM – do tego wszyscy zdążyli przywyknąć. Chodzi o (tylko na pierwszy rzut oka niezrozumiałą) konsekwencję w promowaniu kiczu. Słuchanie (uważanych często za ambitne) Trójki i Czwórki również przypomina chodzenie po polu minowym – obok niezłej muzyki promuje się też patronackie gnioty (zresztą, czołobitność mediów w stosunku do patronowanych wydawnictw często przypomina układ seniora z wasalem). W ofercie kablówki można znaleźć kilka kanałów, które puszczają tylko i wyłącznie muzykę disco polo (dwadzieścia lat temu, w ciągu tygodnia leciały tylko dwie godziny tej “muzyki” na Polsacie). Zresztą, całkowicie niezrozumiała popularność grupy Weekend może świadczyć zarówno o postępującym zidioceniu odbiorców. Chociaż, gdy wróci się pamięcią piętnaście lat wstecz i przypomni oszałamiający sukces Ich Troje (definicja polskiego gówna w dwóch słowach), sukces “Ona Tańczy Dla Mnie” wydaje się mniej zaskakujący.
Nóż w kieszeni otwiera się często słysząc kolejne rapowe wynalazki. Nie ukrywajmy, raperem być łatwo. Kradniesz bit, sklejasz parę czasowników i leci. Ciągle powszechne są braki we flow porównywalne z tymi w uzębieniu plus instrumentalne brzmiące jak podkłady na Casio. Taki plus hip-hopu, że małolaci (identyfikujący się z ulubionymi wykonawcami) często czują się moralnie zobowiązani do kupowania oryginalnych płyt swoich ulubionych składów. A jeśli chodzi o jakość? Naprawdę, można znaleźć chlubne wyjątki (zarówno w nurcie około ulicznym, jak i tym kierowanym głównie do studentów kierunków humanistycznych), jednak większość stanowi zwyczajny chłam. Nie będę was katował, ale jeśli czujecie się odważni, sprawdźcie takie “sztosy” jak “Palimy Scenę” Tomba czy “Zbyt Wiele” KaeNa. To naprawdę zbyt wiele. Oprócz tego polaryzacja rapowego środowiska jest tak ogromna, a nawał komentujących anonimowych bezmózgów tak duży, że wiele osób zwyczajnie nawet nie próbuje wgryźć się w temat. To sytuacja analogiczna jak w przypadku fanów niektórych zespołów (Radiohead, Pink Floyd, Depeche Mode), którzy swoim bezkrytycznym uwielbieniem i całkowitym zamknięciem na argumenty wielu obrzydzają twórczość swoich ulubieńców.
Ale wróćmy do rapu. Weźmy takiego Donatana – koleś przez wiele lat robił naprawdę zajebiste bity. Konkrety? Proszę bardzo. “My” Mesa, “Dolina Klaunoow” Trzeciego Wymiaru czy “Król” Kasty, wymieniać można długo. Trzeba przyznać, że jego producencka płodność i różnorodność podkładów zasługiwała – i cały czas zasługuje – na propsy. Ale mainstream nijak nie chciał tego zobaczyć, a tym bardziej docenić. I dopiero, gdy wyskoczył z cepelią (o ile “Nie lubimy robić” od ogromnej biedy można było zdzierżyć, o tyle “My Słowianie” to koszmar, przy którym kanałówka na żywca wydaje się całkiem przyjemnie spędzonym czasem), odniósł prawdziwy sukces. Fokus (nie jestem fanem jego flow, ale nie można odebrać mu wkładu w rozwój gatunku w Polsce) do tłuszczy trafił dopiero po nagraniu koszmarka z Dodą. Zresztą szlaki – już dekadę temu – przecierał Tede, nagrywając z Natalią Kukulską kawałek o modzie.
Szkoda, że wszyscy dostrzegający potencjał w szukaniu korzeni i oswajaniu przez lata po macoszemu traktowanego folku zapomnieli o takiej oczywistości, jak chociażby nagrodzona przez BBC Kapela Ze Wsi Warszawa. Nawet materiał góralsko-regowy (strach się bać, można by pomyśleć) w postaci kolaboracji Trebuniów-Tutków i Twinkle Brothers był całkiem sympatyczny i pokazywał, że czasami można się bardzo pozytywnie zaskoczyć.
Sporo o odbiorze muzyki mówią youtubowe odsłony. I tutaj można tylko załamać ręce. Zresztą, skoro poświęciłem trochę czasu na katowanie uszu najnowszymi wynalazkami polskiego popu, chętnie się tym podzielę. Wiecie, ile odsłon ma “Bałkanica” Piersi (eh, koncert z Jarocina ’93 na kaseciaku można wspominać tylko z nostalgią)? Pięćdziesiąt baniek. To tak, jakby każdy Polak – plus dziesięciokrotność rodaków w Nowym Jorku – włączył sobie ten szajs. Numer (oczywiście z pasującym jak pięść do oka dubstepowym wtrętem), przy którym Goran Bregovic wydaje się eksplozją smaku katowany był przez dobrych kilka miesięcy do porzygu. “Będzie, będzie się działo i znowu nocy będzie mało” – no błagam. Zresztą, wielomilionowych gówien jest więcej. Red Lips – “To co nam było” – papka stylizowana na rock – 20 milionów. “Księżniczka” Sylwii Grzeszczak – piętnastak. Jeśli jesteście odważni, sprawdźcie sobie kilka popowych polskich tekstów. Natasza Urbańska – “Rolowanie”, Patty – “Nie ma nas”, Dawid Kwiatkowski – “Biegnijmy”. Retarded. Słuchanie tego badziewia to istna tortura, ale tytuł artykułu jakoś trzeba było uargumentować.
Oczywiście trzeba też poświęcić parę słów talent showom. Wysyp tego typu programów świadczy o coraz większym parciu na popularność. Karierę z talent show łatwo zdyskontować finansowo – ni(e)jaka Ewelina Lisowska stała się prawdziwym bohaterem internetów (choć w kontekście nieznośnie namolnej reklamy), wspomniany wcześniej Bednarek pomimo profanacji Grechuty – za takie covery powinno dostawać się dyskwalifikację, jak za doping w sporcie – nadal kosi niewyobrażalny hajs (też na reklamach, oczywiście), niegdyś wydający w punkowym Lou&Rocked Boys – Enej dziś występuje na imprezach z cyklu wieś tańczy i śpiewa (choć w ich muzyce niewiele się zmieniło – jest tak samo chujowa jak była). Cóż, takie prawa tego rynku. Przykład idzie zza granicy a ryba psuje się od głowy.
Absolutnie, daleki jestem od (to teraz takie popularne słowo-wytrych) hejtowania dla samej krytyki. Trudno jednak nie zauważyć, że gusta muzyczne są odbiciem mentalnej kondycji społeczeństwa, która – nie trzeba być socjologiem – konsekwentnie pikuje w dół. Przyczyn można szukać zarówno w kryzysie szkolnictwa (reforma z 1999 całkowicie zdewaluowała wartość ogólniaków i studiów), szybkości wchodzenia dzieci w świat internetu (jak wytłumaczyć siedmiolatce, że należy to wszystko odpowiednio selekcjonować a syf spod znaku Nicki Minaj to żaden wzorzec), łatwości zaistnienia dzięki internetowi (idioci zdobywający ogromną popularność – Tiger i Kobra mający dziesięć razy więcej followersów niż Komety). Smutna konstatacja jest taka – i nie chcę rzucać tutaj komunałów ani brzmieć jak stary dziad – że kiedyś mimo wszystko było lepiej. Malutką cegiełkę do tego upadku dołożył też całkowity niemalże rozkład prasy muzycznej – na próżno dziś szukać czasopism na miarę śp. Brumu, Anteny Krzyku czy Machiny.
Czy polska muzyka to gówno? Na pewno, jednak stopień jej beznadziejności jest wprost proporcjonalny do bryndzy promowanej na świecie. Inaczej niż gwałtem na uszach nie można przecież nazwać czegoś takiego jak “Wiggle” czy “CoCo” (ech, gdzie te czasy gdzie za szczyt szmiry można było uznać Backstreet Boys). Ale żeby nie być gołosłownym i tendencyjnym, macie dziesięć – bardzo różnych gatunkowo – przykładów (uwzględniłem jedynie ostatnich kilka lat), które są w stanie udowodnić, że z polską muzyką nie jest aż tak źle. Przynajmniej nie do końca. Kolejność alfabetyczna.
Antigama – War
Dowód na to, że metal można grać bez kiczowatego makijażu na japie ani bez wyjącej wokalistki. Surowe buty na mordę, połamanie rytmu, grind your mind. Nieco upraszczając – mocno agresywny Kobong na koksie.
B.O.K. – Brzytwa Ockhama
Najświeższa propozycja, z 2014 roku. Organiczny rap, bystry w warstwie tekstowej i świetnie zaaranżowany. Bisz sprawnie lawiruje między poetyckimi metaforami, bragga i storytellingiem a bogate doświadczenie muzyków sprawia, że na żywo B.O.K. brzmi potężnie.
Tomasz Budzyński – Człowiek nie jest sam
Zastanawiałem się, który numer Budzyńskiego wybrać. Przejmujące “Przed prawem”, “Break Out” z freejazzowego “Freaka”, czy może jeszcze coś innego. Stanęło na solowym, przerażającym “Człowiek nie jest sam”. Diamanda Galas byłaby dumna.
Castet – Zapraszamy pod scenę, dlaczego się nie bawicie
Punk umarł już dawno, jednak zostały jeszcze ostatnie bastiony warte uwagi. Castet to tona dystansu i wiarygodna prostota, której nie należy mylić z prostactwem. Sprawność i dogłębne zrozumienie tematu – muzycy Casteta to aktywni członkowie sceny od wielu lat (7 Godzin Snu, Koyaanisqatsi, Nikt Nic Nie Wie).
Guantanamo Party Program – Na zachodzie bez zmian
Przytłaczający ciężar – długie numery, emocjonalne wyrywanie trzewi i kosmiczna przestrzeń. Nie tylko dla fanów Neurosis i Converge.
Homo Twist – Lema pamięci kosmiczny pogrzeb
Łabędzi śpiew Maleńczuka. Ostatni numer na ostatniej płycie Homo Twist. Szkoda, że epitafium dla Stanisława Lema stało się jednocześnie muzycznym uwieńczeniem talentu i potencjału syna Edwarda. Na odtrutkę przeciwko “Psychodancingowi”.
Job Karma – Hydroxizinum City
Próba oswojenia industrialu na polskim gruncie w dużej mierze dzięki wrocławskiej Job Karmie została zakończona względnym sukcesem. Muzycznie – mocno niepokojąca rzecz. Podobnie jak fakt, że na Facebooku Job Karmę polubiło niecałe 2 tysiące osób.
Kim Nowak – Szczur
Wypada, żeby nazwisko Waglewski pojawiło się chociaż raz w tym zestawieniu. W “Szczurze” pojawia się nawet dwa razy – Fisz i Emade od lat sprawnie skaczą pomiędzy estetykami – nieważne, czy to rap, elektronika czy rock.
Lao Che – Idzie Wiatr
Zdecydowałem się umieścić utwór zamykający ostatnią jak do tej pory płytę grupy, “Soundtrack”. Dziesięciominutowy strzał melancholii i przemijania z pięknym tekstem – Spięty po raz kolejny udowadnia, że w XXI wieku mało kto może mu podskoczyć w tym aspekcie.
Za Siódmą Górą – W Rogalowie
Magiczny analogowy minimalizm. Za Siódmą Górą – projekt Wojcka Czerna z osobliwej firmy fonograficznej OBUH umyka klasyfikacjom. Psychodelia? Neofolk? Mniejsza o szufladki, z pewnością się zakochacie.