Zdjęcie otwierające: kadr z serialu „Mad Men“ prod. AMC
Zdjęcie powyżej: kadr z serialu „Mad Men" prod. AMCWyobraź sobie, że dałeś się wymaglować na lewo i prawo, żeby dostać posadę w przodującej agencji reklamowej. To twoje marzenie, coś, o czym od zawsze śniłeś: kreatywny zawód, owszem, ale w sprzyjających okolicznościach również szansa, by jakoś zmienić świat, chodzić na co dzień w dżinsach i marynarce, a w dodatku znaleźć się o dwa-trzy awansy od sześciocyfrowej wypłaty. Praca twórcza, ale bez biedowania. Oto jak się tu znalazłeś: przeszedłeś przez trzy rundy rekrutacji, niezliczone rozmowy kwalifikacyjne, testy i prezentacje. W nagrodę za swój upór i wytrwałość otrzymałeś posadę z całym wachlarzem benefitów i klientami z pierwszej ligi. Ale to nie wszystko: na każdym kroku słyszałeś, że firma jest przyjazna, nagradza proaktywność i plasuje się w ścisłej krajowej czołówce, jeśli chodzi o zadowolenie pracowników.Niestety okazuje się, że wszyscy twoi nowi koledzy to buce, którzy zachowują się jak buce, cała branża jest bucowata i z założenia opiera się na bucowatości, słowem: buc na bucu i bucem pogania.Widzisz już, na czym polega problem. Gdy rok temu przekraczałem progi agencji, też taki byłem: pełen energii, optymizmu i zachwytu, że w moim biurze stoi lodówka pełna (darmowej!) coli light. Wkrótce jednak zrozumiałem, że trafiłem do świata, który przekracza granice parodii: pustogłowi kreatywni, narkotyki, kradzież pomysłów granicząca z oszustwem i ani krzty zdrowego rozsądku, który mógłby jakoś nad tym wszystkim zapanować. Jasne, spodziewałem się pewnej dawki pierdoletów ‒ cała branża to w gruncie rzeczy spieniężone pierdolenie o Szopenie ‒ ale nie aż tyle.Tak czy inaczej, oto czego nauczyła mnie praca w reklamie:Pomysły to fundament branży reklamowej ‒ branża dobrze wie, że pomysły są ulotne i pozbawione kształtu; nie da się ich produkować na siłę; potrzebują wolnego przepływu myśli w odpowiednim czasie i przestrzeni. Trzeba ich troskliwie doglądać ‒ jak egzotycznych kwiatów. Niestety branża jest też ich całkowicie pozbawiona, więc wszystko powyższe nie ma żadnego znaczenia.Zaczęło się niewinnie. Pewnego razu zobaczyłem, jak jeden z najważniejszych speców od strategii w naszej firmie podczas spotkania robił notatki na serwetce, chociaż miał przy sobie swój notes. Wszyscy dostawaliśmy grupowe maile z cytatami słynnego boksera imieniem „Mohamed Alli". Oglądaliśmy prezentacje porównujące „wiralowy kontent" marki do wirusowych chorób, które „infekują" odbiorcę poprzez „epidemię treści" (zerżnięte słowo w słowo z serialu U nas w Filadelfii, o którym oczywiście nikt się nawet nie zająknął).Zacząłem brać udział w otwartych burzach mózgu (które z założenia obfitują w pierdolenie) bez wielkich nadziei na przebłyski geniuszu po tym, co do tej pory widziałem. Spodziewałem się może dwóch-trzech dobrych pomysłów na godzinę. Czterech, jeśli dobrze pójdzie. Ile świeżych idei w ten sposób powstało? Zero. Nul. Zbiór pusty. Zamiast nich na umysłowym ugorze wyrastały takie kwiatki:„Podziemie, ze swej natury, jest głęboko ukryte"„Gdy twoja reklama nie jest autentyczna, sprawia wrażenie nieprawdziwej"„Dzięki synergetycznej promocji możemy zwiększyć świadomość"Nie byłoby w tym jeszcze nic złego, gdyby takie zapętlone łamigłówki nie stawały się później podstawą prawdziwych i dość kosztownych kampanii reklamowych.Już w pierwszym tygodniu pracy zderzyłem się z jedną z dewiz naszej firmy, którą mieliśmy stosować zawsze i wszędzie: złożone strategie należy wyrażać wyłącznie w formie slajdów. Im więcej obrazków tym lepiej, a do tego:Kolejnym stałym elementem sesji burzy mózgów były „inspiracje". Nasi przełożeni zachęcali nas, byśmy „inspirowali się" pomysłami innych marek. Mieliśmy „czerpać natchnienie", oglądając reklamę innej agencji, wyciągając z niej motywy przewodnie i rozbijając ją na czynniki pierwsze, które dałoby się zastosować w kampanii marki, nad którą właśnie pracowaliśmy. Taki proceder miał miejsce przy okazji niemal każdej burzy mózgu, w jakiej brałem udział.Na przykład: pracowaliśmy nad pewną popularną marką ciasteczek, która chciała zmienić wizerunek jednego ze swoich najbardziej znanych, ale też najmniej lubianych produktów (jak tran, tylko ciasteczka; właściwie to chyba całkiem niezły slogan?). Żeby wymyślić kampanię, za którą ktokolwiek się obejrzy, kierownicy działu kreatywnego zamknęli nas w pokoju i kazali oglądać w kółko jedną reklamę Oreo, raz za razem, i jeszcze raz, i jeszcze, i znowu, cztery razy po dwa razy, osiem razy raz po raz, i jeszcze kilka razy, no i tak z kilka razy na dodatek, aż końcowy produkt wyglądał, jakbyśmy przepuścili Oreo przez słownik synonimów.
Innym razem robiliśmy projekt dla pewnej dużej firmy motoryzacyjnej i „czerpaliśmy natchnienie" w całości z kampanii koncernu Mercedes-Benz z 2014 roku pt. „Zbuduj swoje własne auto na Instagramie". Całe spotkanie spędziliśmy, testując każdy możliwy sposób na uzyskanie każdej możliwej kombinacji samochodu, po czym zastosowaliśmy go bezpośrednio do marki, o której zlecenie się ubiegaliśmy. Nawiasem mówiąc, nasza agencja dostała to zlecenie.Nawet przy (oględnie mówiąc) nie najwyższych lotów metodach pracy twórczej, agencja mogła z łatwością zatrudnić przenikliwe, analityczne umysły na pozycji dyrektorów ds. klienta. Do ich zadań należy nie tylko zarządzanie akantami i kreacją, ale też budżetami i danymi. Jednakże moje spotkania z client directorami nie napawały optymizmem. Kiedyś odbyłem z jednym z nich całkiem długą dyskusję (i nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek doszli do porozumienia) kiedy próbowałem mu wytłumaczyć, że roczny wzrost sprzedaży na poziomie -1 procent to poprawa w porównaniu z wynikiem -3 procent z poprzedniego roku. Ci sami ludzie regularnie brali surowe hasła z burzy mózgu i bez pytania ani żadnej obróbki pakowali w wielomilionowe kampanie reklamowe. Jaki z tego morał? Jeśli masz wystarczająco duży tupet, jesteś mocny w gębie i uważasz, że wszystko ci się należy, w branży reklamowej czeka cię świetlana kariera. Intelektualny próg jest ustawiony niezwykle nisko.W ramach wprowadzenia w działanie agencji co jakiś czas odwiedzałem któryś z działów, którego kierownik miał mi wytłumaczyć, co jego sekcja wnosi do danego projektu. Choć każdy dział mógł się pochwalić innymi umiejętnościami i silnymi stronami, wszędzie słyszałem podobne zdanie:„Nie, nie tyle gmeramy w statystykach naszych osiągów ‒ po prostu je wymyślamy". Jeden z działów był szczególnie dumny z narzędzia własnego pomysłu. Polegało ono na algorytmie stworzonym przez agencję, który miał polepszyć targetowanie w reklamie telewizyjnej. Był tylko jeden haczyk: ani algorytm, ani narzędzie w ogóle nie istniały. Niemniej jednak jak dowiedziałem się od przełożonych, klienci uwielbiali oglądać stworzony w Photoshopie interfejs i niewiarygodne wyniki, jakie za jego pomocą osiągali. Narzędzie oczywiście bardzo pomagało w negocjacjach i zapewniło agencji niejedno zlecenie, więc… czy… w ogóle… trzeba… było… je… naprawdę… tworzyć?Gdy tylko dostałem tę robotę, jedną z rzeczy, którymi jarałem się najbardziej, była kultura firmy. Agencja co roku zgarniała nagrody w kategorii „satysfakcja pracownika" i była znana z jednych z najlepszych benefitów w całym kraju, nie tylko w branży reklamy. A ja miałem apetyt na benefity.Niestety, rzeczywistość, z którą musiałem się co dzień mierzyć, nie była warta firmowego baru śniadaniowego. Dyskusje w pracy można by z grubsza podzielić na trzy główne tematy: co wydarzyło się na ostatniej biurowej popijawie (ruchanie, ew. koks); z którym właścicielem mediów ostatnio wciągali koks podczas służbowego lanczu (koks, ew. ruchanie); i wreszcie szczegółowe relacje z ich seksualnych wyskoków (ruchanie i koks w równych proporcjach). Kilka firmowych prezentacji zawierało „heheszki" w formie zdjęć kierownictwa w otoczeniu striptizerek w nocnym klubie. Moi koledzy sporo roboczogodzin spędzali, zaśmiewając się do rozpuku z tweetów, w których jeden z nich prosił celebrytki, by „obciągnęły mu z połykiem". Gdy wreszcie i to im się znudziło, wdawali się w zagorzałe spory o to, z której narodowości pochodzą najlepsze sprzątaczki i opiekunki do dzieci. Nie pamiętam, żeby Don Draper kiedykolwiek wydzierał się: „Morda, chuje! Białorusinki mogą Ukrainkom co najwyżej wyssać bąka z dupy!".W świecie reklamy dobry smak, wyczucie, czy rozsądek to drugorzędne wartości, co łatwo zauważyć na przykładzie powszechnie hejtowanych i oburzających opinię publiczną kampanii, od rajstop Adriana, przez wątpliwą promocję macierzyństwa, po Warszawską Szkołę (anty)Reklamy. Nigdy jednak nie zobaczyłem tego wyraźniej, niż w połowie listopada, gdy dostałem zaproszenie na firmową imprezę gwiazdkową.Hasło imprezy „Życie na zasiłku" było promowane za pomocą ulotki z gustownym wizerunkiem Vicky Pollard, która zachęcała pracowników do udziału w programie słowami: „TRZEBA BYŁO ZOSTAĆ DRESIARZEM, MIEĆ ŻONĘ DAGMARĘ, SYNKA SEBKA"Gdy nieśmiało zauważyłem, że to być może nie najlepszy pomysł (choćby z perspektywy biznesowej: do naszych klientów zaliczały się organizacje non-profit na rządowych kontraktach) wystawiłem się na zmasowane pośmiewisko. Dyskusja, która zaczęła się od „jak coś takiego w ogóle przeszło?" gładko przeistoczyła się w chóralne zawodzenie o „chorej poprawności politycznej" i zakończyła retorycznym pytaniem: „W sumie czy to tak źle żartować sobie z patologii?". Tak, całkiem źle. Tak samo, gdy ktoś przychodzi na pracowego śledzika ubrany (ironicznie) w ciuchy Burberry i otwiera szampana swoim sygnetem.Czy zatem polecałbym komukolwiek pracę w reklamie? I tak, i nie. Z jednej strony: nie. Z drugiej: nie, jednak też nie. Gdy skaczesz na głęboką wodę i raz za razem walisz głową w pozbawioną choćby krzty kreatywności ścianę, użerasz się co dzień z tymi samymi debilami, i robisz w kółko tę samą reklamę (zbliżenie na zestaw różnorodnych dzieci powoli otwierających oczy; wpadający w ucho cover niegdyś popularnej piosenki; narrator o głosie jak dym z palonych liści i asfalt na jesiennej szosie; Honda Civic połyskująca w promieniach zachodzącego słońca), zaczynasz rozumieć, dlaczego w branży jest tyle koksu i dupczenia. To jedyny sposób na przetrwanie. Tak czy inaczej, teraz pracuję w PR-ze. Dużo tu przyjemniej.Tłumaczenie: Jan Bogdaniuk
Więcej na VICE:
Reklama
JEŚLI COŚ BRZMI DOBRZE, TO ZNACZY, ŻE MUSI BYĆ DOBRE
Reklama
ZACHOWAJ SWOJE ZŁOŻONE MYŚLI DLA SIEBIE
- Nie.
- Więcej.
- Niż.
- Pięć.
- Punktów.
TO NIE PLAGIAT, JEŚLI ZMIENISZ NAZWĘ MARKI
Reklama
Mówimy jak jest. Polub nasz fanpage VICE Polska i bądź na bieżąco
Innym razem robiliśmy projekt dla pewnej dużej firmy motoryzacyjnej i „czerpaliśmy natchnienie" w całości z kampanii koncernu Mercedes-Benz z 2014 roku pt. „Zbuduj swoje własne auto na Instagramie". Całe spotkanie spędziliśmy, testując każdy możliwy sposób na uzyskanie każdej możliwej kombinacji samochodu, po czym zastosowaliśmy go bezpośrednio do marki, o której zlecenie się ubiegaliśmy. Nawiasem mówiąc, nasza agencja dostała to zlecenie.
NIE MATURA, TALENT, CZY DOŚWIADCZENIE, LECZ CHĘĆ SZCZERA ZROBI Z CIEBIE ADWERTAJZERA
TO NIE KŁAMSTWO, JEŚLI NIKT NIE UDOWODNI, ŻE KŁAMIESZ, CZYLI: „TAO PIERDOLOLO"
Reklama
BĘDZIESZ SIĘ CZUŁ JAK W DOMU, JEŚLI ZACZNIESZ UDAWAĆ, ŻE WCIĄŻ SĄ LATA 60.
JEŚLI COŚ MOŻE CI UJŚĆ NA SUCHO, NIE WAHAJ SIĘ I IDŹ NA CAŁOŚĆ
Reklama
Więcej na VICE: