Die Antwoord – Mount Ninji and da Nice Time Kid

Południowoafrykańskie szajbusy przypominają się dobrą (nareszcie!) muzyką. Nie żebym jakoś specjalnie za nimi tęsknił, bo ich twórczość wywołuje u mnie raczej mieszane uczucia, ale dobrze słyszeć, że Ninja, ¥o-landi Vi$$er oraz DJ Hi-Tek są w formie. Dość powiedzieć, że na ich czwartym dużym krążku jest więcej muzyki niż wygłupu, a to już całkiem sporo w przypadku tego kontrowersyjnego trio.

Kochać ich można za pasję, świeże pomysły, brak obciachu i absolutnie fantastyczne koncerty, na których jest dosłownie wszystko, a zwłaszcza krew, pot i łzy. A czasem również inne wydzieliny. No właśnie, w pomyśle na samych siebie Die Antwoord idą (zbyt?) często o jeden most za daleko, jak mawiał mój ulubiony tatuażysta. Czyli na pałę, przypał, wręcz samobója. Jak zwał, tak zwał. Poruszając się po cienkiej granicy między artyzmem a skandalem Ninja, ¥o-landi i ten trzeci skutecznie odwracają uwagę od swojej niezwykłej, a bywa że wizjonerskiej muzyki. Mnie to wkurza, ale szanuję i rozumiem ich intencje. Bo co by nie mówić – są rozpoznawalni. Jedyni w swoim rodzaju. Ale czy ich muzyka zostanie zapamiętana? To już inna sprawa.

Videos by VICE

Tymczasem mamy ich nowe dźwięki. I warto przyłożyć do nich ucho. Mocno i uważnie. Bo na “Mount Ninji and da Nice Time Kid” naprawdę dzieje się sporo. Dobrego. Przede wszystkim, bo przecież trochę śmieci, tych skitów-niepotrzebnych zapchajdziur nie brakuje. Wybaczam. Bo taka już ich uroda. Kochasz lub nienawidzisz. Die Antwoord nigdy nie biorą jeńców.

Mnie na nowej płycie wzięli głównie tymi upalonymi, snujowatymi kompozycjami z pogranicza hip-hopu i trip hopu, którym raczą nas tu od dziesiątej kompozycji, czyli “Stoopid Rich”. I potem jest już tylko lepiej, z kulminacją w postaci dwupaku “Alien” i “Sweet Light”. Jak ja uwielbiam takie mroczne dźwiękowe dreszczowce – zanurzone w gęstym, zawiesistym, dubowym sosie! A potem petarda “Darkling” o bajkowym klimacie rodem niczym z filmów Tima Burtona. Ale że “nic nie może przecież wiecznie trwać” (jak śpiewała Anna Jantar), tak muzyczne bękarty z RPA dają nam na finał “I Don’t Care” – eurodance’ową rąbankę. I koło się zamyka.

Bo pierwsza połowa “Mount Ninji and da Nice Time Kid” to typowe Die Antwoord spod znaku rave-rapu – wieśniackie bity DJ Hi-Teka rodem z lat 90., kwadratowe rymy Ninji i wrzaski ¥o-landi Vi$$er. Jednym zdaniem, wszystko to, za co fani takiej łupanki ich kochają. A nie-fani nienawidzą. Bo ile można wyć i nawijać o dupach, cyckach, siusiakach i szczurach? Afrykanerzy (czy może raczej Afreekanerzy?) udowadniają, że na muzycznym porno znają się najlepiej. Czego dowodem zatrudnienie (podobno) 6-letniego Lil Tommy’ego Terrora do rapowania o latającym “ptaszku” w “Wings On My Penis” lub fantazjowaniu na temat pieczary rozpusty w “U Like Boobies?”. Słabo?

Z muzycznych ciekawostek mamy tu jeszcze Jacka Blacka w wodewilowym “Rats Rule” (znów o szczurach – to chyba główna obsesja grupy?), Ditę von Teese w tanecznym “Gucci Coochie” i prawdziwą perłę w tym zwariowanym zestawie – znakomity hip-hop “Shit Just Got Real” z Sen Dogiem z Cypress Hill na mikrofonie. Pełen przepych i rozpusta. No więc jak można ich nie kochać? Albo nienawidzić? Wybór – jak zwykle – należy do was.