Haj(s) się zgadza Korporacje wyciągają łapy po blanty


Kolaż autorstwa Courtney Nicholas.

“Znaleźliśmy się w takim momencie historii, kiedy trzeba opowiedzieć się za legalizacją lub przeciw ‘systemowi’.” 

Videos by VICE

Mason Tvert oprowadza nas naprędce po Dworku Maryśki, jak lekceważąco nazywa majestatyczną, zabytkową budowlę z XIX wieku. Wzniesiony w 1880 roku w samym centrum Denver, ten trzypiętrowy, ceglany budynek z witrażowymi oknami niedawno przekształcono w biura, w których urzędują zapaleńcy walczący o zalegalizowanie gandzi w Stanach. Budynek zajmują cztery różne stowarzyszenia skupiające działaczy na rzecz legalizacji marihuany, zrzeszenie branżowe i kancelarię prawną. Tvert ma na sobie konserwatywną marynarkę i krawat oraz sprane dżinsy. Dzisiejszy strój to ukłon w stronę telewizji, w której gościł w ciągu dnia. Filmowano go od pasa w górę. Ciuchy nie do pary to niezamierzona metafora współczesnego środowiska miłośników zioła, które od jakiegoś czasu cierpi na rozdwojenie jaźni: za biznesową fasadą trwa w najlepsze ostry melanż. 

W listopadzie Tvertowi nie brakowało powodów do świętowania. Stał na czele historycznej kampanii, dzięki której miażdżąca większość mieszkańców stanu Kolorado zagłosowała za wprowadzeniem Poprawki 64, legalizującej używanie zioła. Tym samym nastała nowa era w historii USA, w której można w zgodzie z prawem stanowym hodować konopie do użytku komercyjnego. Legalna stała się też sprzedaż detaliczna trawy osobom pełnoletnim (od 21 roku życia), w ilości nie większej niż uncja. Podobnym sukcesem zakończyła się analogiczna inicjatywa ustawodawcza w Stanie Waszyngton; tej pamiętnej nocy zioło zakasowało w mediach samego prezydenta. Legalizacja gandzi stała się gorętszym niusem niż wybory prezydenckie w USA. Od tej pory organy ustawodawcze w obu wymienionych stanach kombinują, jak spełnić wolę miłujących zioło obywateli, cały czas pamiętając, że magiczne zielsko, które nie zabija, nie szkodzi zdrowiu, a nawet może uleczyć, zgodnie z prawem federalnym pozostaje całkowicie nielegalne. I guzik kogoś obchodzi, że masz końcowe stadium raka i miejsca tuż pod sceną na koncert kapeli Phish. Co z tego, że wypalenie jointa wciąż jest mniej niebezpieczne dla zdrowia niż żłopanie gorzały. Już nie wspominając o tym, że ci sami federalni, którzy bezwzględnie tępią konopie, odpowiadają przez kolesiem, który w młodości był pionierem techniki zwanej “głową o sufit”, “odbijanego” skręta i palił hawajskie zioło Maui Wowie z kumplami z Choom Gang.


Mason Tvert pozuje przed billboardem SAFER. Zdjęcie ze zbiorów Masona Tverta.

Tvert z tej obłudy na najwyższych szczeblach władzy uczynił kluczowy element swojego przekazu, od kiedy stał się w 2005 roku współzałożycielem stowarzyszenia Safer Alternatives for Enjoyable Recreation (SAFER- Bezpieczniejsze Formy Rozrywki, przyp. tłum.). SAFER wznosiło już billboardy z hasłem “Marihuana. Zero kaca. Zero przemocy. Zero kalorii” i nie wahało się publicznie nazwać twórcy miejscowych browarów i gubernatora Kolorado w jednym  Johna Hickenloopera dilerem narkotyków.  SAFER nie przepuszcza żadnej okazji, żeby podważyć obowiązujące normy kulturowe, nakazujące nam radośnie dopingować sponsorowaną przez Jacka Danielsa ekipę startującą w wyścigu NASCAR i z równym zapałem kibicować glinom robiącym kocioł w domach skądinąd praworządnych palaczy zioła. 

Skoro dobro wreszcie zwyciężyło, nie będziemy chyba długo czekać, aż na meczach drużyny koszykarskiej Denver Nuggets ruszy sprzedaż licencjonowanych szklanych fifek? W końcu od dawna wszyscy kibice, od oseska do seniora, mogą podczas imprez sportowych bez problemu nabyć kolekcjonerskie kufle na piwo i literatki. 

Dobra, może trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Z drugiej strony, kuci na cztery nogi inwestorzy już zaczynają łakomie spoglądać na marihuanę, dzięki której Stany mogą przeżyć drugi największy rozkwit gospodarczy od czasów pojawienia się internetu. 

ZIELONE IMPERIUM

“Inwestorzy lokujący kapitał w konopiach indyjskich już mają własną Dolinę Krzemową”, przekonuje mnie Troy Dayton, współzałożyciel Arcview Group. Jego sieć aniołów biznesu właśnie przygotowuje się do drugiego w ciągu ostatnich trzech miesięcy spotkania w Seattle z inwestorami funduszy typu venture i przedsiębiorcami z branży konopnej. Przedstawiciele obu obozów słono płacą Arcview za przywilej uczestnictwa w spotkaniu.  

“Zawsze myślałem, że będę musiał wybierać między zarabianiem hajsu, a zmienianiem świata,” wyznaje Dayton. Wieloletni kwestarz organizacji non-profit walczących o reformę ustawodawstwa narkotykowego dziś jest zręcznym agitatorem, zachęcającym  do inwestycji w branżę konopną. Dzieli się z nami rewolucyjną tezą, że wolnorynkowy kapitalizm to najlepsze, co mogło się przytrafić konopiom siewnym od czasu wynalezienienia beznasiennej sensimillii.


Troy Dayton przemawia podczas spotkania inwestorów organizowanego przez Arcview. Zdjęcie: Kim Sidwell.

“Hipisi mieli rację od początku do końca. To im zawdzięczamy komputery osobiste, ideę alternatywnych źródeł energii, żywność organiczną i jogę – czyli cztery największe przeboje świata biznesu ostatnich dziesięcioleci. Nie mylili się też, jeśli chodzi o trawkę. To wytwory kontrkultury, które w końcu przejmuje kultura głównego nurtu. Czy pierwotna idea ulega w efekcie spłyceniu? Wprawdzie współczesna sieciówka McYoga i firmy z rankingu Fortune 500 nie są w stu procentach wierne ideałom przyświecającym pionierom ruchu zdrowej żywności, a koncepcję odnawialnych źródeł energii zawłaszczyły koncerny naftowe, ale ogólnie skutki są pozytywne.” 

Trudno się z tym nie zgodzić. W końcu jeszcze nie zdarzyło się, żeby 800 tysięcy Amerykanów trafiło w ciągu roku do pudła za praktykowanie jogi kundalini, a meksykańskie kartele narkotykowe i słynące z brutalności gangi uliczne nie toczą krwawych walk o przejęcie kontroli nad handlem rukolą. 

“Obecność potężnych inwestorów i korporacji w tej branży to ogromny plus,” kwituje Dayton. “Kiedy duży biznes decyduje się w to wejść, powstają nowe miejsca pracy, a do budżetu państwa spływa więcej kasy; w takich okolicznościach nie można już pakować ludzi do pierdla za palenie maryśki.”  

Partner biznesowy Daytona w Arcview Steve DeAngelo podziela ten pogląd, ale z większą rezerwą. Steve jest szefem placówki Harborside Health Center w Oakland w stanie Kalifornia. To największa w kraju i najprawdopodobniej najlepiej zarządzana apteka marihuanowa. Według DeAngelo przed ziołem i branżą konopną rysuje się przyszłość w barwach zielonych jak dolce. Mówi to człowiek, który praktycznie nie wychodzi z sądu, gdzie procesuje się z rządem federalnym o prawo do prowadzenia swojej placówki. Bohater serialu na kanale Discovery pod tytułem Walka o zioło (Weed Wars) blisko czterdzieści lat życia poświęcił na walkę o legalizację marihuany. Do dziś z sentymentem wspomina dawne czasy, kiedy w podziemiu handlował gandzią. Zdecydowanie wolałby jednak, żeby to kultura konopna zmieniła oblicze świata wielkich korporacji, a nie na odwrót.

“Miliony ludzi na świecie albo siedzą w więzieniu, albo w inny sposób dzieje im się krzywda przez to, że mieli coś wspólnego z trawką,” wyjaśnia DeAngelo. “Najpierw musimy położyć kres tym prześladowaniom. Póki to nie nastąpi, każdy, komu zależy wyłącznie na hajsie, powinien zmienić branżę. Serio, jeśli twoją główną motywacją jest chęć wypchania sobie kieszeni flotą w jak najkrótszym czasie, lepiej szukaj szczęścia na Wall Street.” 

Na razie działalność Arcview koncentruje się na tak zwanych inwestycjach drugoplanowych, czyli nie związanych bezpośrednio z uprawą, dystrybucją czy sprzedażą zioła. Jaki jest według Daytona przepis na lukratywną inwestycję? Wystarczy dysponować kapitałem w wysokości od 200 tysięcy do miliona dolarów i zainwestować go w spółkę, która planuje wprowadzić na rynek nowatorskie rozwiązania z ziołem w tle; albo zainwestować w biznes konopny, który już się kręci. 

Arcview powstał w 2010 roku. Zdawało się wtedy, że administracja Obamy umywa ręce i oddaje władzom stanowym kontrolę nad sprzedażą marihuany do celów leczniczych. Później jednak postawa rządu uległa radykalnej zmianie, co stało się początkiem nagonki na plantatorów marihuany i apteki marihuanowe w Oregonie, Michigan, Montanie, stanie Waszyngton, Nevadzie i Kalifornii. Uzbrojeni agenci rządowi organizowali naloty na działające w zgodzie z prawem stanowym przedsiębiorstwa, w tym na kilka spółek uważanych za wzorcowe w branży. Arcview stanęło na skraju przepaści. Biznes konopny zaczął bardziej kojarzyć się z ryzykiem, niż z potencjalnym zyskiem. Inwestorzy wyparowali jak kamfora. Od kiedy jednak stany Kolorado i Waszyngton zapisały się złotymi zgłoskami w historii, a prezydent USA zlękł się (odpukać w niemalowane) rosnącej rzeszy zwolenników legalizacji gandzi, inwestorzy znów zaczęli spoglądać łaskawym okiem na zioło.

“Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia,” oświadczył Barbarze Walters prezydent Obama ponad miesiąc po wygranych wyborach, odrzucając pomysł napuszczania sfory agentów rządowych na każdego palacza trawy w stanach, gdzie jest ona legalna. Jednocześnie prezydent nie odniósł się bezpośrednio do znacznie ważniejszej kwestii, czyli zgodnej z prawem stanowym uprawy i sprzedaży konopii. Wprawdzie prokurator generalny Eric Holder wielokrotnie obiecywał, że rząd ustosunkuje się do nowego ustawodawstwa, ale do tej pory Departament Sprawiedliwości nie kiwnął nawet palcem.

Tymczasem bardziej dalekowzroczni politycy nie marnują czasu. Postępowy burmistrz Seattle Mike McGinn przewodził zrywowi społecznemu na rzecz legalizacji zioła w Waszyngtonie, udzielając się w sprawie, od której odcięły się obie wiodące partie polityczne w kraju. Czyżby były nieświadome wyników ankiety przeprowadzonej przez amerykański ośrodek badania opinii publicznej Pew Research Center, w której aż 52 procent respondentów opowiada się za legalizacją? (Z kolei 85 procent badanych w sondzie kanału Fox News poparło użycie marihuany do celów leczniczych.) McGinn, który spotkał się z członkami Arcview i ich sojusznikami w NCIA (Krajowe Stowarzyszenie Branży Konopnej) podczas ich ostatniej wizyty Seattle, przyznał, że konopni lobbyści są zawsze mile widziani w Szmaragdowym Mieście.

“To legalna branża,” wyjaśnia przez telefon ze swojego biura w miejskim ratuszu. “Czemu miałbym nie podzielić się z innymi swoją wiedzą.” 

Burmistrz kładzie nacisk na kwestie bezpieczeństwa związane z legalizacją, zamiast skupiać się na korzyściach ekonomicznych. Mimo to, według jednego z uczestników spotkania jest “nieźle podjarany” perspektywą nowych miejsc pracy, większych wpływów do kasy państwa, inwestycji i innowacji w Seattle,  które pociągnie za sobą legalizacja marihuany. McGinn zdradził mi swoją wizję przyszłości branży konopnej.

“W Seattle cenimy sobie lokalne wyroby i wysoką jakość. Tego szukamy w kawie, piwie i alkoholu. Zależy nam na wprowadzeniu przepisów, które będą wspierać rozwój małych, miejscowych przedsiębiorstw i pozwolą im zaangażować się politycznie. Na dłuższą metę będzie to stanowiło odzwierciedlenie wyznawanych w mieście wartości.” 

Niepokój McGinna wzbudza fakt, że proces wcielania w życie reform przechodzi z rąk inicjatorów zmian w ręce stanowych organów ustawodawczych. Wiele z nich sprzeciwia się odważnemu, choć mocno już spóźnionemu eksperymentowi. Istnieje więc ryzyko, że nowe przepisy mogą okazać się zbyt restrykcyjne. “Największym wyzwaniem jest dla nas obecnie utworzenie nowego systemu, który całkowicie wyparłby czarny rynek,” podsumowuje, po czym wraca do zarządzania dwudziestym trzecim co do wielkości miastem w Stanach Zjednoczonych.

WOLNORYNKOWA MARIHUANA 

Tripp Keber w siedzibie Dixie Elixir. Zdjęcie: Kim Sidwell.

Tymczasem w Denver Tripp Keber, dyrektor generalny Dixie Elixirs & Edibles, też marzy o likwidacji czarnego rynku marihuany. Nie są to czcze pogróżki. Keber, który jest członkiem Arcview i NCIA, zaprosił mnie do siedziby swojej firmy, gdzie mogłem stać się świadkiem pierwszego na świecie, udanego mariażu świata konopii i biznesu. 

U wejścia na halę produkcyjną należącą do Dixie, która rozciąga się na 27 tysiącach stóp kwadratowych, wisi znak ostrzegający wchodzących, że pomieszczenia fabryczne są monitorowane 24 godziny na dobę za pomocą kamer przemysłowych. W środku urzęduje personel złożony z ponad 40 pełnoetatowych pracowników. Są wśród nich specjaliści ds. żywności z doktoratem, biochemicy, inżynierowie, wykwalifikowani zielarze, licencjonowani kucharze i prawdziwi znawcy zioła, którzy wspólnym wysiłkiem opracowują kilkanaście różnych rodzajów produktów z dodatkiem marihuany (w skrócie MIP), od napojów i słodyczy ze związkiem THC, po środki stosowane miejscowo, nalewki i preparaty roślinne.

Każdy z produktów przechodzi szereg testów w niezależnych laboratoriach. Zanim produkt wejdzie na rynek, trzeba sprawdzić jego działanie; najpierw bada się “surowiec”, czyli nieprzetworzone konopie; potem testuje się stężony ekstrakt z rośliny. Poza tym każda seria produktu przechodzi testy na początku, w środku i na koniec procesu produkcji. Wszystkie opakowania muszą spełniać kryteria narzucone przez Amerykańską Administrację ds. Leków i Żywności (FDA). FDA mogłoby przecież kiedyś zacząć bacznie przyglądać się branży, w której sprzedaje się żarcie naszpikowane dragami. Dlatego na etykietach wszystkich produktów z domieszką gandzi znajdziesz informacje na temat składników, ilości czynnych kannabinoidów w miligramie substancji i mnóstwo innych fachowych określeń w branżowym żargonie.Wiele się zmieniło przez te trzy lata, które upłynęły od założenia Dixie. Keber stoi teraz na czele jednego z flagowych przedsiębiorstw w branży. Zaczynał od produkcji “oranżady z ziółkiem” w “dziupli narkotykowej” na peryferiach miasta.“Tak naprawdę nigdy nie przejmowaliśmy się glinami,” wyznaje Keber. “Baliśmy się za to sąsiadów – z obu stron.” Keber- rodowity mieszkaniec D.C., który zbił fortunę na zawiązywaniu i sprzedaży spółek zajmujących się nowymi technologiami i telefonią, przeprowadził się w 2002 roku do Kolorado. Jeszcze nie stuknęła mu czterdziestka i nosił się z zamiarem przejścia na emeryturę; marzył o zmianie trybu życia. Będąc jednak niepoprawnym przedsiębiorcą, już wkrótce założył firmę deweloperską. Stan właśnie ogarnęła “zielona gorączka”. Jak grzyby po deszczu powstawały spółki zajmujące się obrotem marihuaną używaną do celów leczniczych. Firmy te na gwałt kupowały lokale handlowe z zapałem godnym pierwszych poszukiwaczy złota, którzy pod koniec lat pięćdziesiątych XIX wieku uczynili z Denver świetnie prosperujące miasto. 

W 2009 roku Kebera, który uważa się za osobę nie stroniącą od ryzykownych inwestycji, też ogarnęła zielona gorączka; zaczął wtedy pożyczać pieniądze plantatorom zioła. Ryzyka związane z tą działalnością zaczęły się jednak mnożyć szybciej, niż oczekiwał. “Kiedy spotykaliśmy się na plantacjach, często bywałem jedynym kolesiem bez gnata,” wspomina z rozrzewnieniem czasy Dzikiego Zachodu, pławiąc się w luksusach bezpiecznego biura. “W tamtych czasach na porządku dziennym były włamy do szklarni, więc właściciele dużych plantacji cały czas spodziewali się najgorszego. Myślę, że sporo osób podejrzewało mnie, że jestem tajniakiem z agencji antynarkotykowej. Starałem się nie brać tego do siebie.”

O wiele bardziej przerażającą perspektywą, niż przesiadywanie z uzbrojonymi po zęby plantatorami, było przekręcenie do tatusia i oznajmienie mu, w jakiej dokładnie branży robi jego synek. Keber miał wystąpić w programie na CNBC pt. Squawk Box, a jego ojciec nigdy nie opuścił ani jednego odcinka tego serwisu gospodarczego. Na szczęście, wszyscy bliscy Kebera okazali mu zrozumienie i służyli wsparciem, czego nie da się powiedzieć o ludziach z jego branży.“Nie czuję się silnie związany z ziołem. Jasne, coś tam brałem w młodości, ale nie jest to moja ulubiona używka,” wyznaje przepraszającym tonem. I choć nikt nie uważa go już za kapusia, to w oczach niektórych pozostaje wygodnym symbolem wrogiego przejęcia branży konopnej przez bezwzględnych cwaniaków z Wall Street. “Oliwy do ognia dolała prasa, która przyprawiła mi gębę Gordona Gecko.”

Wśród tego rodzaju artykułów prasowych zdecydowanie wyróżnia się tytułowy tekst z Newsweeka  “New Pot Barons” (Nowe oblicze baronów narkotykowych, przyp. tłum.) pióra Tony’ego Dokoupila. Autor cytuje słowa Kebera: “Zakładam firmy, żeby je potem z zyskiem sprzedać. Złóż mi ofertę, a niedługo potem zobaczysz, jak odjeżdżam w stronę zachodzącego słońca z workami pełnymi złota.” Próżno w tej deklaracji szukać jakiegokolwiek związku ze starym powiedzonkiem fanów gandzi z komiksu Fabulous Furry Freak Brothers :“Lepsze chude czasy z ziołem, niż tłuste czasy bez zioła.” 

A mimo to Keber czuje autentyczną dumę i radość z tego, co udało mu się zbudować, w szczególności z “niewiarygodnego potencjału intelektualnego”, który udało mu się zgromadzić w Dixie. Nie kryje swoich przekonań, kiedy chełpi się ponad 10 tysiącami nowych miejsc pracy, które powstały w Kolorado dzięki rozwojowi branży konopnej, wyspecjalizowanej w marihuanie leczniczej. Co roku do skarbu państwa spływa ponad 10 milionów dolarów z opłat licencyjnych i podatków; kiedy gandzia stanie się w pełni legalna, liczba ta z pewnością poszybuje w górę. 

Co nie zmienia faktu, że brzęk dukatów mile pieści ucho. 

“Gdyby teraz jakiś wiodący koncern tytoniowy zapukał do naszych drzwi z propozycją rozmów, głupotą byłoby odmówić,” oznajmia Keber. Wcześniej podkreśla, że wszystko w życiu ma swoją cenę, a dla takiego międzynarodowego giganta branży tytoniowej jak Philip Morris kwota, którą zaproponowałby Keber, to tyle, co nic. “W porównaniu z wartością giełdową tych potentatów, kapitał Dixie wygląda na błąd statystyczny.” 

Keber już prowadził rozmowy na “szczycie” z różnymi zainteresowanymi podmiotami, których nazw nie ujawnia, ale w świetle utrzymującego się zakazu handlu marihuaną w ustawodawstwie federalnym, taki wykup przynajmniej na razie nie ma racji bytu. Tymczasem po drodze na Wall Street przydarzyło się coś dziwnego. Oto Tripp Keber zdał sobie sprawę, że gandzia to nie tylko dobry patent na biznes, ale też środek przynoszący cierpiącym prawdziwą ulgę.   “Każdego dnia dzwoni do nas kilku rodziców z dziećmi chorymi na raka, którym onkolog przepisał Oxycontinin – bardzo niebezpieczny i potencjalnie szkodliwy dla organizmu lek przeciwbólowy. Proszą: “Czy mogliby państwo przesłać nam te swoje pastylki owocowe z marihuaną?” Trzeba być bez serca, żeby się tym nie przejąć. Tymczasem, jeśli taki rodzic nie ma “czerwonej karty”, czyli zezwolenia od lekarza na zakup marihuany, nie możemy mu sprzedać leku.” 

DZIDZIA SERNIK

Dzidzia Sernik w trakcie przygotowywania swoich legendarnych delicji. Zdjęcie ze zbiorów Jessici LeRoux

Jessica LeRoux jest właścicielką przybytku Twirling Hippy Confections, też w Denver. Nigdy nie pozwoliła, aby coś tak trywialnego, jak paragrafy, przeszkodziło jej w niesieniu pomocy potrzebującym; a przynajmniej do czasu, kiedy władze udzieliły jej licencji na prowadzenie lokalu i pozwoliły działać w majestacie prawa. Znana wszem i wobec jako Dzidzia Sernik, LeRoux zaczęła piec smakołyki przyprawione THC na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy jej matkę zabrano do hospicjum w Illinois. Nielegalny wówczas specyfik ogromnie ulżył cierpieniom chorej. Mimo to ojciec LeRoux nigdy jej nie wybaczył faszerowania żony ziołem; mało tego, nagabywał krewnych o numer telefonu i adres córki, żeby nasłać na nią agentów FBI. 

Po przeprowadzce do Kolorado, LeRoux weszła w środowisko miejscowych działaczy na rzecz legalizacji trawki i zaczęła dostarczać za darmo “magiczne” serniki nieuleczalnie chorym pacjentom w całym stanie. Afirmacja życia to jedno, a astronomiczny koszt takiej działalności charytatywnej to drugie. Dzidzia Sernik postanowiła zwiększyć produkcję w nadziei, że uda jej się upłynnić nadwyżki na parkingach podczas koncertów. Dzięki temu mogła pokryć niemałe koszty swojej szlachetnej misji. W krótkim czasie były klawiszowiec Grateful Dead Vince Welnick, który chorował na rozedmę płuc, a był wielkim miłośnikiem zioła, stał się oddanym fanem jej łakoci z nadzieniem z gandzi. Reklama z udziałem celebryty zdziałała cuda i serniki LeRoux opuściły parking, żeby w okamgnieniu stać się sensacją na backstage’u. LeRoux handlowała ziołem do rekreacyjnego użytku i dostarczała marihuany do celów leczniczych na długo, zanim w Kolorado zalegalizowano choć jedną z tych form działalności. Przez te wszystkie lata jej zapał ani trochę nie osłabł.

“Moim celem zawsze było wyjście z podziemia. Nadałam firmie nazwę i opracowałam dla niej logo z myślą, że będą jak znalazł, kiedy już moja działalność stanie się legalna. Pieniądze, które zarabiałam na trasie, odkładałam do pudełka po butach. Nie wydałam na siebie ani grosza. Oszczędzałam, żeby móc wejść w ten biznes.” 

W 2009 roku Twirling Happy stało się jednym z pierwszych licencjonowanych, miejscowych produktów z domieszką marihuany w Kolorado. Produkcja odbywała się w kuchni przemysłowej w maciupeńkim Idaho Springs. W momencie otwarcia firma obsługiwała zaledwie 4 klientów; w czasach gwałtownej ekspansji branży konopnej liczba ta wzrosła do 60. I wtedy powstał projekt ustawy  1284. Kiedy o tym wspominam, LeRoux wzdycha tak głośno, jakby uszło z niej całe powietrze. Opowiada, jak na krótko przed zgłoszeniem projektu ustawy, przyjechała z dostawą towaru do jednego z klientów- apteki marihuanowej. Trafiła w sam środek zakulisowych rozmów między właścicielem placówki, a senatorem stanowym. Obaj właśnie omawiali wiszące w powietrzu, nowe rozporządzenia, w tym tak zwaną “integrację pionową” upraw marihuany. Od tej pory zioło, którym handlowali sprzedawcy detaliczni, w przynajmniej 70 procentach musiało pochodzić z ich własnych upraw. LeRoux wspomina, że kiedy podniosła rękę do góry z zamiarem zadania pytania, wyprowadzono ją z sali. “Nie życzyli sobie obecności szczerej i dobrodusznej hipiski, kiedy właśnie knuli, jak wyrzucić z gniazda wszystkie pisklaki.”

Kiedy ustawa nabrała mocy, na Urząd Skarbowy w Kolorado nałożono obwiązek ścisłego nadzoru nad najbardziej kontrolowaną sprzedażą leczniczej marihuany w całym kraju, w tym konieczność powołania specjalnego Wydziału Wykonawczego ds. Leczniczej Marihuany, czytaj: gliniarzy biegających za chwastem.  Nie da się ukryć, że wielu orędowników legalizacji zarówno z branży, jak i z szerszej społeczności działaczy, postulowało za wprowadzeniem ustawy wraz z powszechnie popieranym wymogiem identyfikowalności materiału roślinnego użytego w produktach. Poparcie ze strony tych środowisk było w istocie działaniem obronnym; tylko tak można było skutecznie odegnać widmo całkowitego zakazu w stanie, jednocześnie trzymając federalne organy ścigania z dala od Kolorado. Jednocześnie LeRoux była świadoma konszachtów między zasobnymi firmami z branży konopnej i podatnym na perswazję ustawodawcą. W wyniku tych machinacji powstały uciążliwe przepisy, których celem było wykończenie małych przedsiębiorców i oczyszczenia przedpola dla konsolidacji branży.  “Potrzeba więcej małych, rodzinnych zakładów, w które właściciele wkładają naprawdę dużo serca. Ludzie, którym zioło jest obojętne, inwestują krocie w wielkie hale pod plantacje, po czym łapią się na tym, że nie nie mają drygu do hodowli. Jedynym ratunkiem staje się dla nich wypchnięcie małych przedsiębiorców z rynku. Pionowa integracja potrzebna jest im do tego, żeby chronić swoje interesy przed ludźmi z większym talentem.”  Pierwotna intencja ustawodawcy pozostaje kwestią dyskusyjną. Nie ulega natomiast wątpliwości fakt, że ustawa wstrząsnęła rynkiem. Tripp Keber z Dixie szacuje, że liczba zarejestrowanych produktów z dodatkiem marihuany skurczyła się z ponad 300 do około 20 “jadalnych” MIP, i to w warunkach wzrostu udziału w rynku wyrobów z domieszką zioła z 8 do 25 procent lub więcej. Wszystkim, którym nowa ustawa dała w kość, Keber proponuje rozwiązanie wolnorynkowe. 

“W małych firmach zawsze będą się rodzić nowatorskie pomysły. Bardzo uważnie obserwuję takie firmy. Średnio co sześć- osiem tygodni kupujemy nową firmę.” 

Tymczasem mimo licznych rozczarowań, rozwianych złudzeń i o włos unikając katastrofy finansowej, przynajmniej jedna postrzelona hipiska jeszcze nie zaprzedała duszy wielkiemu biznesowi. Zamiast tego zamierza pozostać na placu boju i walczyć o słuszną sprawę, która dopiero od niedawna stała się jej pracą. Gotowa jest na poświęcenia, nawet jeśli ma to oznaczać 80 godzin harówki w tygodniu, odłączenie kablówki i żywienie się niemal wyłącznie ryżem. LeRoux nie opuszcza ani jednego zebrania rządu w sprawie marihuany do celów leczniczych, czy rekreacyjnych. Próbowała też połączyć siły z innymi idealistami z branży, ale to prości ludzie, którzy świata nie widzą poza ziołem. Bez hajsu nie zawalczysz o swoje na szczytach władzy. Szczególnie, jeśli sprzedajesz wykonane z całkowicie naturalnych składników i pakowane ekologicznie serniki miejscowej produkcji -dostępne są wersje dla wegan i osób na diecie bezglutenowej – które zawierają narkotyk znajdujący się w krajowym wykazie środków o silnym działaniu uzależniającym.  “Jeśli nie będziemy działać wspólnie, bardzo ciężko będzie nam ocalić to, o co tak długo walczyliśmy. Trudno jest jednak cokolwiek przeforsować, nie mając w swoich szeregach doświadczonego lobbysty. To jedno muszę oddać Mike’owi Elliotowi. To palant, ale skutecznie dba o interesy swojej grupy, bo tylko tym się zajmuje w życiu.” 

LOBBYSTA OD TRAWY

Mike Elliot jest dyrektorem wykonawczym Medical Marijuana Industry Group (MMIG)- zrzeszenie branżowego, które powstało w 2010 roku, żeby “występować w obronie ram regulacyjnych dotyczących obrotu leczniczą marihuaną w stanie Kolorado, stanowić źródło wiarygodnych informacji dla ustawodawcy i bronić praw pacjentów przyjmujących marihuanę w celach leczniczych.” Uczestniczyli w pracach nad projektem ustawy 1284, w tym artykułu o identyfikowalności materiału roślinnego, który pogrążył sympatyczną hipisiarę.

Żeby dotrzeć do siedziby MMIG, znajdującej się na szesnastym piętrze nijakiego biurowca, oddalonego ledwie o trzy przecznice od gmachu stanowego Kapitolu, musiałem stawić czoła gwałtownej, późnowiosennej śnieżycy. Na tabliczce u wejścia widnieje napis: Specjaliści ds. Prawa Spółek. W środku: zabytkowa mapa Denver z 1908 roku i pusta miseczka na cukierki. Dalej znajduje się sala konferencyjna o najbardziej neutralnym wyglądzie na świecie.

“Większość stowarzyszeń branżowych opowiada się za rozluźnieniem regulacji. W innych warunkach nasza organizacja pewnie też przyjęłaby takie stanowisko. Różnica polega na tym, że mamy do czynienia z substancją, która według prawa federalnego jest nielegalna,” wyjaśnia Mike Elliot w odpowiedzi na moje tendencyjne pytania dotyczące roli MMIG w przyjęciu projektu ustawy 1284. “Zdajemy sobie sprawę, że narzucenie tak restrykcyjnych regulacji da się wielu osobom we znaki. Podwyższone wymogi finansowe wykluczają sporo podmiotów z gry. Rozumiem ich frustrację. Ale naszym podstawowym celem jest utworzenie programu, który pomyślnie przejdzie kontrolę na szczeblu federalnym. Taki egzamin zdać może tylko bardzo rygorystyczny program.”

Siebie samego postrzega jako budowniczego mostów między branżą konopną, a grupą trzymającą władzę.

“Od kiedy Stany wypowiedziały wojnę narkotykom, w wielu środowiskach pogłębiły się nastroje antyrządowe. I nie bez powodu. Ale MMIG nie jest organizacją antyrządową. Obecnie nie musimy walczyć z rządem, przynajmniej jeśli chodzi o politykę stanową. Możemy być partnerami.”  Elliott wie, jak zamknąć usta przeciwnikom ustawy 1284. Wystarczy porównać metody egzekwowania prawa w Kolorado z działalnością organów ścigania w Kalifornii, gdzie wciąż nie ma stanowego ustawodawstwa regulującego obrót leczniczą marihuaną. Tamtejsi plantatorzy zioła i apteki marihuanowe znaleźli się w stanie permanentnego oblężenia. Naloty i rekwirowanie kasy są w Złotym Stanie na porządku dziennym. Tymczasem najgorszym, co może się przytrafić firmie konopnej w Kolorado jest to, co stało się udziałem kilkudziesięciu przedsiębiorstw z branży: firmy te dostały uprzejme pismo od Departamentu Sprawiedliwości z nakazem zamknięcia zakładu w przeciągu 45 dni lub przeniesienia działalności do lokalizacji oddalonej przynajmniej 300 metrów od najbliższej szkoły.  To znaczny postęp od czasów Samuela Caldwella z Denver. Samuel był pierwszą osobą w USA, którą aresztowano na podstawie ustawy o opodatkowaniu upraw konopii z 1937 roku. Federalni wraz z miejscowymi glinami zgarnęli biednego frajera tego samego dnia, kiedy nowa ustawa weszła w życie. Jego jedynym przewinieniem była sprzedaż dwóch blantów w obskurnym lobby hotelu Lexington w Denver. Caldwell odsiedział cały czteroletni wyrok w zakładzie karnym Leavenworth Prison. W niecały rok po wyjściu z pudła odwalił kitę.  

ZIELONE PŁUCA DENVER

Plantacje należące do Medicine Man. Zdjęcie ze zbiorów Andy’ego Williamsa.

Gdyby tylko biedny pan Caldwell pożył trochę dłużej, mógłby nacieszyć oczy marihuanową apteką Medicine Man, znajdującą się we wschodniej części Denver. Na 20 tysiącach stóp kwadratowych mieści się nieduży, ale bardzo ruchliwy punkt sprzedaży oraz supernowoczesny obiekt, w którym znajdują się plantacje konopii. Dzięki zbiorom z własnych upraw placówka jest całkowicie samowystarczalna. To miejsce ma zdecydowanie dobry klimat. Bywałem w wielu takich przybytkach w kilku różnych stanach. Zawsze od razu wiadomo, czy a) “ ci ludzie kochają zioło” i b) “mają łeb do interesów.” Rzadko kiedy trafia się podwójna wygrana. Nawet wyprasowany w kant absolwent studiów MBA, z którym odbyłem rozmowę, łapał, w czym rzecz. Brendan Kennedy założył Privateer Holdings z myślą o intratnych inwestycjach we wschodzącej, legalnej branży konopnej. Na krótko przed tym skończył studia w Szkole Zarządzania na Uniwersytecie Yale, stworzył i zaraz sprzedał firmę produkującą oprogramowania oraz znalazł lukratywną robotę w charakterze analityka inwestycji dla inwestorów z Doliny Krzemowej. Poza tym ma na koncie dyplom inżyniera i sześć ukończonych wyścigów triathlonowych Ironman. Ten gość to fachura i stary wyjadacz, a sam przyznaje, że arkusz kalkulacyjny i analiza finansowa stają się bezużyteczne w starciu z branżą, która w większości stanów jest wciąż nielegalna. “Nie ma trudniejszej branży od konopnej,” oznajmia z widocznym zachwytem. “Jeszcze nigdy w życiu tak ciężko nie harowałem i tak zajebiście się nie bawiłem.”  Żeby dowiedzieć się, co w trawie piszczy, wraz z partnerem biznesowym przeprowadzili “staromodne badanie w terenie”, jak to ujął Kennedy. W tym celu spotkali się plantatorami, prawnikami, działaczami, właścicielami aptek marihuanowych i innymi innowatorami z branży. Chętnie przyjmowali od nich rady, jednocześnie szukając “bystrych i sympatycznych ludzi”, z którymi mogliby później nawiązać współpracę.  Większość firm okazała się niedojrzała i prymitywna pod względem organizacyjnym. Rynek był mocno rozdrobniony. Brakowało prawdziwych standardów, marketing był kiepski, a branding- fatalny. Poza tym nad przedsiębiorcami cały czas wisiała groźba prześladowań ze strony federalnych. “Branża pozbawiona była silnych, instytucjonalnych graczy. Żadnej Wall Street, banków, inwestorów kapitałowych czy inwestorów funduszy typu venture capital. Jednocześnie roczne przychody w tym sektorze wynosiły od 18 do 40 miliardów dolarów z tendencją zwyżkową.”  Spółce Privateer udało się do tej pory zebrać ponad pięć milionów kapitału. Ta część planu to akurat bułka z masłem. Prawdziwym wyzwaniem okaże się mądre zainwestowanie kasy. Na razie firma dokonała tylko jednego zakupu: Leafly – aplikacji w stylu serwisu Yelp, która pozwala użytkownikom oceniać frmy konopne, wypowiadać się na temat ulubionych szczepów gandzi, przeszukiwać oferty aptek marihuanowych i nawiązywać kontakty. Obecnie spółka stara się pozyskać do współpracy marki głównego nurtu, które mogłyby pełnić rolę zaufanych doradców konsumenta. Takie firmy pomogłyby zapewnić powodzenie konopnemu eksperymentowi w Kolorado i Waszyngtonie. Kennedy twierdzi, że jego inwestorom w równym stopniu zależy na zysku, co na zakończeniu “absurdalnej” Wojny Przeciw Ziołu. Sam nie widzi żadnych sprzeczności w jednoczesnym dążeniu do finansowych i społecznych korzyści, czego przykładem jest Privateer.   Odprowadzając pożądliwym wzrokiem wysuszone topy w jednej z gablot, udałem się do prywatnego gabinetu na tyłach budynku. Miałem się tam spotkać z dziwacznym duetem- braćmi Williams, którzy są współwłaścicielami całego zakładu. Łatwo się domyślić, że jeden z nich to były wojskowy, który szmat życia przepracował jako kierownik portfela projektów w należącej do Boeinga firmie lotniczej i nigdy nie wypalił ani jednego skręta. Drugi całe dorosłe życie marzył o legalizacji zioła, a 20 kwietnia spędził na festiwalu High Times Cannabis Cup, przebrany od stóp do głów za Williego Wonkę.

“Andy nie lubi, jak ktoś zwraca się do niego per ‘stary’,” uprzedza plantator Pete, tłumacząc się w imieniu brata. “Teraz w sumie mu to aż tak bardzo nie przeszkadza, ale na początku się wkurzał.” 

Kiedy placówka Medicine Man po raz pierwszy otworzyła swe podwoje, Andy czuł się bardziej zielony niż zioło, które przyszło mu uprawiać. Mało tego, co noc nawiedzały go koszmary, w których do jego drzwi wali policja, robi mu w domu kocioł, a na koniec zabiera mu dzieciaki. Mimo wielu niedogodności, obsesyjnie przestrzegał więc prawa stanowego. Zdecydował się na początku nie rezygnować z dotychczasowej pracy; w rezultacie, przez pierwsze dwa lata wszystkie ranki, noce i weekendy upływały mu na “ciągłej szamotaninie, której celem było dostosowanie się do coraz to nowych rozporządzeń.” Według jego szacunków, koszt budowy całego zakładu wyniósł około 1,5 miliona dolarów, z czego 10 procent stanowiły wydatki związane z koniecznością adaptacji obiektu do wymogów ustawy 1284, w tym instalacja systemu monitoringu za pomocą kamer, wentylacja z filtrem węglowym i narzucone prawem stanowym systemy komputerowe oraz środki bezpieczeństwa. 

Bracia zaczęli działalność z kapitałem w wysokości 125 tysięcy dolarów, które zamierzali wydać na nasiona konopii. Wydawało im się, że to kupa kasy. Trzeba było jednak dorzucić jeszcze pół miliona dolców, żeby w końcu mogli zobaczyć jakiś zysk. Andy dodaje, że od tego momentu nikomu nie wiszą ani grosza, ale “gdyby w kluczowym momencie zabrakło nam środków, to już dawno wylecielibyśmy z tej branży. Wiele firm nie miało takiej płynności.”  Zresztą, firma Medicine Man nadal nie może dostać kredytu w banku, bo zajmuje się sprzedażą narkotyku figurującego na federalnej liście zakazanych substancji. Wiele przedsiębiorstw konopnych ma poważne trudności z założeniem lub utrzymaniem konta bankowego. Te spółki, którym się to udało, boją się zdradzić nazwę banku. 

“Żadna firma dysponująca naszymi środkami nie miałaby najmniejszego problemu ze zgromadzeniem kapitału pod dalsze inwestycje,” użala się Andy. Za dwa miesiące Medicine Man przejmie na własność przylegające do obiektu pomieszczenia o łącznej powierzchni 20 tysięcy stóp kwadratowych. Za kolejne 1,2 miliona dolarów będą w stanie praktycznie od razu rozbudować zakupione zabudowania. Może nawet uda im się zdążyć z otwarciem nowej placówki, zanim sprzedaż marihuany do celów rekreacyjnych stanie się legalna. Na razie muszą zadowolić się innego rodzaju inwestycjami, jednocześnie odkładając kasę na przyszły rozwój.  “Chcemy udostępniać naszą markę na zasadach franczyzy,” tłumaczy Pete, przedstawiając tym samym logiczny przebieg ekspansji. “Ludziom wydaje się, że do tego trzeba żyjącego w odosobnienu plantatora o mistycznym usposobieniu, albo jakiegoś guru. Bzdura. Wystarczy standardowa procedura operacyjna.”  

Kiedy pada temat inwazji wielkich korporacji, pytam się braci, co zrobiliby, gdyby stery w spółce przejął nowy zarząd, będący pod presją zwiększania zysku za wszelką cenę. Andy marszczy czoło. Ewidentnie ten temat spędził mu już niejeden raz sen z powiek.  Po pierwsze, procesy nawadniania i trymowania uległyby automatyzacji, w ramach cięć kosztów robocizny. Pracownicy plantacji należących do Medicine Man własnoręcznie podlewają każdą roślinkę i dokładnie sprawdzają, czy jest wolna od szkodników i chorób, tym samym zapobiegając ewentualnej epidemii. Mało prawdopodobne, żeby jakiś zewnętrzny konsultant/ ekspert ds. wydajności uznał takie działania za uzasadnione. Żaden kompetentny kadrowiec nie zezwoliłby też na zatrudnianie ośmiu doświadczonych, pełnoetatowych specjalistów od trymowania topów; każdy z nich zarabia 15 dolców za godzinę, przekształcając niesforne chwasty w miniaturowe, gotowe do sprzedaży drzewka bonsai. Tymczasem maszyna wykona tę robotę o połowę gorzej, ale za to ułamek dotychczasowego kosztu.  Kolejny krok: dlaczego nie obciąć płac i premi? Czy faktycznie opłaca się inwestować w organiczne uprawy konopii? Niezliczone możliwości przyprawiają o ból głowy. 

WIERNI IDEAŁOM 

Napis na jego koszulce to “Powiedz nie wojnie przeciw narkotykom”, a na jej śpiochach- “Niemowlaki popierają rozsądną politykę narkotykową”. Zdjęcie: Jenny Janichek.

Kris Krane’a poznałem jakieś 10 lat temu, kiedy jeszcze pracował w NORML (Krajowym Stowarzyszeniu na Rzecz Reformy Ustawodawstwa dotyczącego Marihuany)- największej i najstarszej takiej organizacji w USA. Później, już jako dyrektor stowarzyszenia studenckiego Students for Sensible Drug Policy (SSDP), zachęcił mnóstwo młodych ludzi do sprzeciwu wobec wojny, jaką państwo wypowiedziało narkotykom i która zbierała smutne żniwo także w środowisku studenckim. Jednocześnie udało mu się przekształcić stowarzyszenie w jedną z najprężniejszych organizacji studenckich w kraju. Obecnie jest wspólnikiem w 4Front Advisors z siedzibą w Arizonie. Ta firma konsultingowa cieszy się poparciem miliardera Johna Sperlinga, założyciela internetowej uczelni University of Phoenix i hojnego sponsora, nie skąpiącego środków na propagowanie reformy prawa narkotykowego. Firma pomaga przyszłym właścicielom aptek marihuanowych na terenie całego kraju otwierać placówki zgodnie z prawem stanowym i lokalnym. Jednocześnie ambicją 4Front Advisors jest służyć jako pozytywny wzorzec dla pozostałych firm z branży. 

Kris zwierza mi się, że czasem tęskni za dawnymi czasami, kiedy jeszcze był żarliwym aktywistą. To, czym zajmuje się obecnie, uważa jednak za naturalną kontynuację swoich dawnej działalności. Rozwiewa wątpliwości sceptyków przedstawiając im z życia wzięte przykłady odpowiedzialnej dystrybucji marihuany. Współtworzy nową klasę reformatorów ustawodawstwa narkotykowego- ludzi, w których żywotnym interesie leży zwycięstwo w narodowej batalii o dragi. 

“Nie ma dnia,” opowiada, “żeby nie dołączył do naszych szeregów ktoś, kto wcześniej miał naszą walkę głęboko w nosie, a teraz angażuje się w nią całym sercem, bo ma w tym własny, finansowy interes.” 

W pokoju obok znajduje się jego roczna córeczka. Razem z moim starym kumplem mamy wspólne marzenie: że mała będzie dorastać w świecie, w którym nikt nie kruszy kopii o marnego blanta. Obaj pragniemy przyszłości, w której ćpunów nie traktuje się jak śmieci i nie rozdziela się siłą rodzin, a brutalne kartele narkotykowe są pieśnią przeszłości, skazane na wymarcie, jak przemytnicy alkoholu po zniesieniu prohibicji. 

Oby już nigdy nikt podzielił losu Samuela Caldwella, nawet jeśli ceną jest cyrograf z korporacją. 

“Kapitalizm bez wątpienia zmieni branżę konopną, bo do tej pory działała w zupełnym podziemiu i bez żadnych odgórnych regulacji,” konkluduje Kris po tym, jak przedstawiam mu w pigułce treść artykułu, nad którym pracuję. “Nie jestem aż takim idealistą, żeby wierzyć, że legalizacja gandzi zmieni oblicze kapitalizmu i postawy ludzkie. Z drugiej strony, mam nadzieję, że w branży konopnej nastąpi okres przejściowy, pozwalający nam uporać się ze zmianami. Rzecz jasna, gdyby w tym samym czasie całkowicie zalegalizowano marihuanę zarówno w prawie federalnym, jak i w każdym stanie, wielkie koncerny tytoniowe i alkoholowe od razu ruszyłyby do ataku. Błyskawicznie zdominowałyby rynek, uciekając się do tych samych zagrań taktycznych, którymi posługują się w kluczowej dla siebie działalności. Zamiast tego jednak marihuanę legalizuje się stopniowo w poszczególnych stanach, przy jednoczesnym utrzymaniu zakazu jej sprzedaży i uprawy w ustawodawstwie federalnym. Z tego powodu potężni gracze na razie trzymają się na uboczu.”  

A więc szara strefa albo szansa na narodziny nowej branży, w której miłość do zioła przezwycięży wszystkie przeszkody. Obróci w perzynę imperium chciwości na Wall Street, wcielając w życie ideały i wartości, o których zwykle przypominamy sobie na haju: wspólne działanie, współczucie, kreatywność, empatię, nowatorskość, włączenie społeczne, tolerancję i świadomość istnienia wzajemnych powiązań między ludźmi, które sięgają dalej, niż chęć zarobku.

Jeśli ten scenariusz się sprawdzi, wszyscy- od rekinów finansjery po zakręcone hipiski- będziemy mogli zjeść ciastko i mieć ciastko. Z ziołem oczywiście.

Więcej jarania: 

NIE MASZ CO ROBIĆ Z KASĄ? ZAINWESTUJ W AKCJE MARIHUANY

TRAWA VS. PROCHY

FOTOGRAFICZNE MORATORIUM: GIBONY