FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

​Ludzie, których nienawidzimy na Facebooku

Poniżej klasyfikacja 10 najczęściej irytujących typów osób na Facebooku, których posty sprawiają, że krwawią nam oczy i pięść się sama zaciska

Ilustracja Aleksandra Lampart

5000 – to magiczna liczba, będąca limitem znajomych na Facebooku, których możemy uzbierać na swoim prywatnym profilu. 5000 i ani jednej osoby więcej, koniec, The Final Frontier. Osiągnięcie takiego wyniku jest trudne, aczkolwiek wykonalne. W takich przypadkach pozostaje już tylko przyjąć ostatniego farciarza lub zacząć roszadę, poprzedzoną pytaniem: kim, kurwa, są ci wszyscy ludzie?

Wybierając drugą opcję, z pewnością sprzyjać będzie trwająca kampania prezydencka, dzięki której można trochę przykozaczyć ostentacyjnym: wypierdalam, bo mam inny światopogląd i przekonania polityczne . Uratowani? Niekoniecznie. Dylematy związane z wręczaniem wilczych biletów starym znajomym na Facebooku niekoniecznie muszą wiązać się z robieniem miejsca tym nowym. Często po prostu – tak zwyczajnie i po ludzku — wkurwia nas aktywność ziomków z tablicy. Ot co.

Reklama

Poniżej klasyfikacja 10 najczęściej irytujących typów osób, których publikowane posty sprawiają, że krwawią nam oczy i pięść się sama zaciska.

Cyberrodzic

Lata mijają, a wraz z nimi rośnie otaczająca cię grupa młodych rodziców. Twoi znajomi, z którymi dotychczas przepijałeś noce, coraz rzadziej dysponują wolnym czasem, aż w końcu przestają nawet odbierać twoje telefony – ale czy można mieć do nich o to żal? W pewnym momencie życia, te maści, które dotychczas służyły do smarowania tatuaży, zaczyna się kupować do pielęgnacji skóry swoich dzieci. Jakkolwiek więc dziwi cię, że wspólne lata imprezowej patologii nie spaczyły twoim ziomkom materiału genetycznego i ich pociechy nie przypominają teraz larwy z filmu „Mucha" – autentycznie cieszysz się ich szczęściem. Przez chwilę.

Wraz z pojawieniem się nowego członka rodziny, u świeżo upieczonych rodziców budzi się ich dotąd skrywany zew dokumentalisty. Facebookowe profile zostają zdominowane zdjęciami pociech – brzdąc się uśmiecha, brzdąc jest smutny, brzdąc zrobił kupkę i poszedł na spacer. Kilkadziesiąt zdjęć tego samego dzieciaka, które prawie niczym się nie różnią. Tydzień, kurwa, w tydzień – a ty siedzisz w biurze, patrzysz się w monitor zastanawiając się: skąd biorą się te wszystkie lajki? Czy ci rodzice je kupują?

Zdjęcie: Flickr/Christos Tsoumplekas

Za proceder wdrażania facebookowych znajomych w prywatne życie swoich szkrabów, odpowiedzialne są przeważnie Cybermamy (powiedzmy to szczerze, ojcowie częściej mają w dupie publikacje takich zdjęć), dla których każda fotografia to oddzielny skarb. Jakkolwiek jest to dla mnie zrozumiałe (przecież matki miłość jest największa), dziwi mnie, dlaczego tak beztrosko żonglują tymi zdjęciami, nie martwiąc się nieproszoną publiką z ciemnej strony internetu.

Reklama

Osobiście nie życzyłbym sobie, by jakiś seksualny zwyrodnialec ślinił się na update mojej galerii – wierzę bowiem, że pedofile nie mieszkają na dalekiej wyspie, gdzie nie ma dostępu do neta i też potrafią forsować zabezpieczenia ustawień prywatności profilu. Pomijam już fakt, że kiedyś trzeba będzie wytłumaczyć dziecku, dlaczego pokazywało się jego prywatne zdjęcia (np. podczas kąpieli) setkom obcych mu ludzi.

Warto tu też wspomnieć o podobnym miocie Cyberrodzciów Międzygatunkowych, którzy to z jakiegoś powodu nie doczekali się jeszcze potomstwa (lub już stracili do nich prawa w sądzie) i ich dziećmi są teraz zwierzęta – przeważnie koty i psy. Miłość do tych czworonogów w żadnym razie nie ustępuje miłości, jaką można by obdarować małego Homo sapiens. Tym samym profile właścicieli stopniowo zaczynają być przejmowane przez ich zwierzęta – aż w końcu twoi znajomi pojawiają się tam sporadycznie, przestajesz pamiętać, jak wyglądają i urodzinowe życzenia wpisujesz pod pyskiem Azora w zdjęciu profilowym.

Smakosz

Nigdy nie widziałem, by ktoś dzielił się na Facebooku zdjęciem niedbale pokrojonej kromki czerstwego chleba z plastrem mortadeli, do tego jeszcze z dopiskiem #foodporn. Istotą tak otagowanych zdjęć jest wysmakowana wizualnie gastro-erotyka, gdzie uczta na stole ma dorównywać uczcie dla oka. Posiłek w kadrze, bardziej niż cokolwiek innego, ma dobitnie krzyczeć: jestem tym, co jem.

Zdjęcie: Flickr/liz west

Reklama

Fotografowanie swojego żarcia jest nie tylko dowodem naszych żywieniowych upodobań, to także wyraz naszych przekonań (nie jem mięsa / jem tylko mięso) oraz formą udokumentowania prestiżu, z którym Smakosz chce być kojarzony: ładne jedzenie – smaczne jedzenie – drogie jedzenie. Siłą rzeczy, kanapka z mortadelą nie wpisuje w ten schemat, jest wszystkim tym, czego nie ma w #foodpornie – jest po prostu jedzeniem.

Imprezowicz

Są trzy charakterystyczne odmiany aktywności Imprezowiczów, z których każda przypada na inny moment imprezy. Zaczyna się od „ciszy przed burzą", gdzie stajemy się świadkami przygotowań do nadchodzących wydarzeń – damy przeważnie chwalą się swoimi lustrzanymi odbiciami, zdradzając wieczorowy look, gentlemani fotkami zakupionego w ilościach hurtowych alkoholu, chłodzonego w wypchanych luksusem lodówkach.

Potem następuje przejście w samo centrum imprezy, oko cyklonu, oko Saurona, transmisję na żywo z pola bitwy – gdzie częstotliwość nalewania shotów przybiera postać małego wódospadu i wszyscy na krótką chwilę stają się swoimi największymi przyjaciółmi lub najgorszymi wrogami (wersja częściej występująca na weselach). Dzięki zalewowi rozmazanych #selfie z błyszczącymi od potu czołami i czerwonymi źrenicami, można wręcz poczuć tę duszną atmosferę zapchanego klubu lub przynajmniej poznać udekorowanie mieszkania gospodarza domówki. Nic tylko odkorkować butelczynę przed ekranem monitora i przyłączyć się do zabawy! Albo i nie.

Reklama

Zdjęcie: Flickr/Ryan Moomey

Na końcu tej hedonistycznej podróży zostają już tylko statusy typu post mortem. To przeważnie dzięki nim dowiadujemy się o epickości minionego balu. Czytasz, że ktoś zgubił portfel, ktoś inny godność, a Marek obudził się w Międzyzdrojach i nie wie, co tam robi. TAK BARDZO ZAJEBIŚCIE, a ciebie tam nie było. I teraz, dzięki zamieszczonym w sieci zdjęciom możesz tego żałować. Albo i nie.

Podróżnik

Budzisz się rano w opakowaniu z poprzedniego dnia i z chwilą, kiedy próbujesz udrożnić zaschnięty przełyk zebraną w wysiłkach śliną, już wiesz, że zamykanie poprzedniego wieczora znalezioną w barku butelką wina i słuchanie smutnych piosenek nie było najlepszym pomysłem. Najchętniej zakryłbyś głowę kołdrą (lub włożył ją do plastikowego worka na śmieci), ale nic z tego – pora na szybką reaktywację i jazda do pracy.

Na dworze leje deszcz, wichura też nie pomaga – w agonii docierasz na miejsce, przemykasz po biurze jak szpieg z Krainy Deszczowców, siadasz przed komputerem i powtarzasz sobie w myślach afirmację: „dam radę, przetrwam ten dzień". Chwilę potem logujesz się na Facebooku, gdzie wita cię zdjęcie malowniczego pejzażu lub skąpanej w słońcu złocistej plaży, z dopiskiem: „pozdrawiam pracusiów" lub „jak tam pogoda w Poldonie, tutaj 30 stopni Celsjusza"…

Zdjęcie: Flickr/Scarleth Marie

Jest jeszcze druga opcja, gdzie znajomi na urlopie przepoczwarzają się w hybrydę Wojciecha Cejrowskiego i postanawiają podzielić się ze światem każdą godziną swojej turystycznej przygody – jakby łażenie po górskich szlakach lub nadmorskich deptakach było co najmniej odkrywaniem nowej cywilizacji i nieznanych lądów. Niezależnie jednak od ilości wrzuconych do sieci zdjęć i informacji z terenu – my „pracusie" i tak nie poczujemy tego wiatru we włosach i smaku All Inclusive. Zapamiętajcie to sobie.

Reklama

Gracz

„Uprzejmie proszę o niezapraszanie mnie do gier typu Farmville itp. Przestańcie się sugerować moim wyglądem i miejscem pochodzenia – to niefajne. Naprawdę nie interesuje mnie uprawa warzyw, owoców i hodowla zwierząt. Życzę powodzenia w plonach i trzodzie, ale każdą następną osobę, która wyśle mi zaproszenie WYWALAM".

Jeżeli kiedykolwiek natknęliście się u kogoś na podobny status, to znaczy, że jego autor został doprowadzony już do ostateczności i sytuacja jest napięta.

Zdjęcie: Flickr/Vladislav Bezrukov

Brawura niektórych znajomych, którzy pomimo próśb i gróźb nie reagują na brak naszego zainteresowania wspólną zabawą w zebranie ziemniaków i dojenie krów, wydaje się świadczyć o jednej z dwóch rzeczy: albo wiedzą lepiej od nas samych, czego nam potrzeba, albo są cyborgami, sztuczną inteligencją zaprojektowaną przez twórców gier, liczących na zwiększenie zainteresowania swoim produktem. Obie z opcji zasługują na powiedzenie sobie „cześć" na dowiedzenia – w innym wypadku zostaje nam pogodzić się z życiem internetowego rolnika.

DJ/filozof

Ta grupa dzieli się na dwa typy: pierwszą cechuje beztroskie bombardowanie swojego walla mniej lub bardziej znanymi szlagierami polskiej i światowej piosenki. Tym samym, wklejając kolejne klipy, przeistaczają swój profil w swoisty, samowystarczalny kanał muzyczny, czując najwyraźniej wewnętrzną misję douczenia nas repertuaru, który należy znać – jako że prawdopodobnie w ich mniemaniu, do tej pory słuchaliśmy tylko plemiennych bębnów, kiedy wódz wysyłał na polowanie. Raz na jakiś czas, rzeczywiście zdarza się poznać coś nowego, jednak w większości przypadków lajk idzie w ciemno, bez odsłuchu – no bo Molestę to ty szanuj synek, c'nie?

Reklama

Ej, a to znacie? Będzie lajk?

Drugi typ jest znacznie bardziej emocjonalny, a jego posty niosą ze sobą ładunek informacji, jak nasz znajomy czuje się w danej chwili. Pomimo posiłkowania się klipami z YouTube, równie często sięga też po ilustracje, memy z cytatami Paulo Coelho lub inne zdjęcia znalezione w sieci. Zazwyczaj więc dostajemy wulkan emocji – egzaltacje szczęścia i smutku. Dlaczego? Bo żyjemy w czasach obrazków, na których coraz częściej opieramy swoje komunikowanie się z innymi osobami. Chociaż jedną z podstawowych funkcji Facebooka jest interakcja, nierzadko znacznie trudniej przychodzi opisanie słowami własnych uczuć – stąd tak częste wyręczanie się piktogramami. Historia zatacza koło, wąż zjada swój ogon i jak na początku człowiek malował na ścianach ważne dla niego rzeczy, robi tak po dziś dzień. Doszły tylko #hashtagi.

Organizator

„Organizator" to najczęściej połączenie artysty, managera i PR-owca w jednej osobie. Spoiwem waszej znajomości jest tworzenie przez niego eventów, na których ty możesz się pojawić. Stąd kanonada spamów, bombardująca twój kalendarz wydarzeń. Myślałeś, że ktoś polubił twojego mema z cytatem Paulo Coelho? Sorry, to tylko Bartek znowu zaprasza na uliczny performance, jak smaruje swoje ciało surowym mięsem.

To dzięki Organizatorowi dowiesz się, że w najbliższym czasie czeka cię kilka koncertów, otwarcie knajpy, premiera sztuki w teatrze, tłusty DJ set i uliczna demonstracja z płomienną kulminacją na pl. Zbawiciela. Tyle że o samym Organizatorze będziesz wiedział już niewiele. Wasza znajomość dawno podryfowała w pozbawioną emocji wymianę informacji pomiędzy ludzką wersją „Co jest Grane" a docelowym targetem danego wydarzenia (tak, chodzi o ciebie). Ty jesteś tylko kolejnym biletem na bramce, pląsającym się po parkiecie cieniem, on nie jest już twoim znajomym.

Reklama

Para

Przyjmijmy, że Wojtek i Paulina poznali się w ostatnie wakacje na spływie kajakowym. Wojtkowi zaimponowało, że pomimo tego, że Paulina wpadła do wody i jej twarz przez 3 metry szorowała o dno rzeki – wieczorem była w stanie wypić litr wódki i skakać przez ognisko. Są ze sobą szczęśliwi od pół roku, a ty ich nienawidzisz.

To nie jest Wojtek i Paulina. Zdjęcie: Flickr/daniel sandoval

Pojawiające się komentarze i posty w stylu: „Urodziłem się, by kochać Cię, kotku" oraz „Jestem twoja na zawsze, mój najdroższy", przyprawione słodkimi zdjęciami ściskającej się pary wspominasz z bananem na ryju, gdy okazuje się, że miłość się skończyła i tak naprawdę to Wojtek przewrócił kajak Pauliny.

Sportowiec

Hajp na zdrowy tryb życia i uprawianie sportu nie maleje, o czym permanentnie przekonują nas facebookowi sportowcy – jeżeli nie wrzuci się do sieci zdjęcia z treningu, to jakby go w ogóle nie było. Tak więc oglądasz te naprężone ciała, zaraz po skończonej serii, fotografujące się w lustrze na siłowni – powinieneś ich pochwalić? Czy wypada powiedzieć coś miłego, gdy Marysia przebiegła dzisiaj 10 km? Co się stało z czasami, gdy ktoś biegał po prostu – tak dla siebie? Ja nie robię sobie zdjęć, gdy jem kolejną paczkę serowych nachosów – może też powinienem, dla zachowania równowagi masy na Facebooku.

Były/Była

Jesteśmy już starzy, jeszcze mniej atrakcyjni i właśnie zakończył się nasz kilkuletni związek, który miał wystarczyć na całe życie. Szansa, że nie spotkamy teraz rozwódki z dzieckiem, wariatki z syndromem czarnej wdowy lub zniewieściałego gogusia albo byłego recydywisty z zaburzeniami osobowości, znacznie zmalały. Mimo to, po rozstaniu przystajemy na propozycję drugiej strony, by „zostać przyjaciółmi"…

Taka opcja prawie nigdy się nie sprawdza, prawda? Zwłaszcza na Facebooku. Szybko przekonujemy się, jak silne fundamenty podtrzymują „nowo-powstałą" przyjaźń, gdy nasz były/była zaczynają spotykać się z kimś nowym, fajniejszym od nas, a my wrzucamy na swoim wallu smutny kawałek z YouTube'a i trafiamy do powyższego zestawienia.

***

Patrząc wstecz na typy facebookowych aktywności, które doprowadzają nas do szewskiej pasji, można by pomyśleć, że jesteśmy idealnym materiałem na kibiców obecnych mistrzów Polski. Dlaczego więc zostajemy i godzimy się na to wszystko?

Źródło: YouTube

Kiedy spytałem o funkcję portali społecznościowych Jacka Wasilewskiego, medioznawcę, dziennikarza i wykładowcę w Instytucie Dziennikarstwa UW, odpowiedział mi, że „pełnią one obecnie funkcję fatyczną, polegającą na podtrzymywaniu relacji, która jednak nie niosą ze sobą żadnych informacji. Bo jeżeli ktoś napisze na Facebooku, że wstał z łóżka i ileś osób to polubi, to istotą tego przekazu jest: oto jestem i widzę was, że wy także tu jesteście […]".

Tworzymy więc sobie „wirtualne wioski", których populację stanowią nasi znajomi – to sąsiedzi, z którymi dzielimy się swoimi chwilami tak często, jako oni robią to z nami. Uwielbiamy podglądać innych, ale i sami chcemy być podglądanymi. Utrzymujemy relacje, które nas dopełniają poprzez tworzenie punktu odniesienia – dzięki nim albo się dowartościowujemy, albo znajdujemy obraz tego, jacy chcielibyśmy być. Zapomniałem. Jestem jeszcze ja – nie dość, że pasuje do kilku wymienionych wyżej typów, to jestem jeszcze smutnym frajerem, który wrzuca na tablicę każdy swój tekst na portalu VICE'a – pewnie część moich znajomych właśnie mnie kasuje.