FYI.

This story is over 5 years old.

Moje zdanie

Czego dowiedziałem się o Polsce w jednym z najbogatszych krajów świata

Co łączy Dubaj z Warszawą?
Autor tekstu na zdjęciu. Wszystkie fotografie udostępnione dzięki życzliwości autora

Kiedy idziesz polską ulicą, pewne rzeczy przyjmujesz za pewnik: to, że w zasadzie wszędzie możesz dojść chodnikiem, że w każde miejsce dociera komunikacja miejska, a ulice i place są dobrem wspólnym – miejscem spotkań, z którego każdy, nawet jeśli życie nie obchodziło się z nim łaskawie, może korzystać na równi z innymi. Łatwo zapomnieć, że tak nie musi być. Nasze myślenie o wspólnym dobru to wynik pracy wielu pokoleń, które zrozumiały, że jakość życia nie zawsze idzie w parze z kalkulacją ekonomiczną. Tu w Polsce chyba jeszcze to rozumiemy, choć często takie myślenie nazywane jest „głupim lewactwem”.

Reklama

W powieści Nowy wspaniały świat Aldous Huxley przestrzegał nas przed światem, w którym wszelkie emocje kontrolowane są za pomocą medykamentów, a ludzi uczy się, że dobrą zabawę mogą zapewnić tylko odpowiednie urządzenia. Dubaj, robiące zawrotną karierę miasto w Zjednoczonym Emiratach Arabskich, sprawia wrażenie miejsca, które na wyciągnięcie ręki daje ci takie urządzenia: sklepy luksusowych projektantów, salony najdroższych samochodów, możesz wybrać się na stok narciarski w centrum handlowym na skraju pustyni, możesz skakać ze spadochronu albo lewitować na wodnym jetpacku. Twój czas może być szczelnie wypełniony efektownymi, chociaż jednocześnie dość bezrefleksyjnymi rozrywkami – jeśli jesteś gotów za to zapłacić. Ale gdzieś w tym wszystkim gubi się idea mojego miłego spędzania czasu.

Podczas tygodnia w Zjednoczonych Emiratach Arabskich starałem się dowiedzieć czegoś więcej o życiu na miejscu, czegoś ponad efektowne fakty o najwyższym budynku na świecie, policjantach jeżdżących Lamborghini czy – w drugą stronę – zamkniętych strefach ekonomicznych bez możliwości wyjścia poza obóz. Pierwszą rzeczą, o którą zapytałem poznanego lokalsa to, co mieszkańcy Dubaju robią dla relaksu – odpowiedział mi krótko, że w tym mieście relaksu nie ma. Tak właśnie wyglądało to z mojej perspektywy: mogłem zapłacić za usługę rozrywkową, usługę kulinarną albo dowolną inną usługę, jaką mogłem sobie wymarzyć. Każdy aspekt ludzkiego życia wydawał się być towarem – przynajmniej jeśli nie jesteś lokalsem.

Reklama

Oczywiście mam świadomość, że tylko liznąłem jego kulturę – dostając to, co oferuje się ludziom, którzy przyjeżdżają tylko na chwilę (hej, nie można mówić, że zna się kulturę Francji, kiedy wjechało się na wieżę Eiffla i zjadło bagietkę). Miasto zamieszkują wspaniali ludzie otwarci na innych, skorzy do pomocy i dzielenia się tym, co mają i chciałbym poznać ich lepiej. Ten osobisty kontakt podnosił mnie na duchu, kiedy czułem się jakbym znajdował się w gigantycznym centrum handlowym. Dlatego warto spędzić więcej czasu w starej części miasta zwanej Deira. Chociaż i tam natkniemy się co rusz na sprzedawców oferujących roleksy i wątpliwego pochodzenia biżuterię, to jednak to wciąż organiczny kontakt z drugim człowiekiem, z którym da się po prostu pogadać. Kolesie sprzedający kokosa rozłupanego maczetą, nawet jeśli to trochę atrakcja pod publiczkę, mają w sobie coś ciekawszego niż Coconut Frozen Latte z sieciówki, którą znajdziesz w każdym miejscu świata.

Kiedy okazało się, że będę musiał nadrobić 40 minut pieszej drogi, bo plaża, przez którą zaplanowałem trasę, należy w połowie do dyskotekowego klubu, a w połowie do hotelu Hilton (powinienem był wziąć taksówkę, ale uniosłem się dumą), zacząłem się zastanawiać, czy w okresie boomu gospodarczego napędzanego ropą naftową przyjęto tam naszą zachodnią wizję bogactwa jako celu samego w sobie i finansowego sukcesu jako miary sukcesu w ogóle. Tylko nie pomyślcie, że starożytna arabska kultura Emiratów nie ma własnych wartości – ale w zderzeniu z drapieżnym kapitalizmem, jego atrakcyjnością i pozorną racjonalnością, z mitem rozwoju i zachodniego dobrobytu, mało która idea ma szanse wyjść bez szwanku (dla jasności, to samo się tyczy kondycji europejskich wartości).

Reklama

Polska była w podobnym miejscu. Tyle że nas amerykański know-how próbował przekonać, że jedyną drogą inną niż sowiecki totalitaryzm jest życie oparte na konsumowaniu. „Opalone sucze ciała lalek Barbie, Myszka Miki i Kaczor Donald, frytki w szeleszczących opakowaniach, plastikowe sztućce, wszystko to, co stało dotychczas za zasłonką, cały świat jaskrawych kolorów i jednorazowych opakowań wybuchł, zalał granicę, za którą staliśmy onieśmieleni, zapłodnieni obrazkami z pięknych, lśniących seriali i podmył nas” – pisała 15 lat temu Dorota Masłowska w eseju Przyszkoleni do jedzenia. „Tak więc ta wolność, która przyszła, nie objawiła się nam inaczej niż powódź kolorów, folii, kolorowego papieru i blaszki”. Masłowska uznała wtedy, że przegraliśmy, że „pokolenie stracone, wyhodowane na mało żyznym podłożu z tworzyw sztucznych, wypuści kwiaty ostentacyjnie plastikowe”.


Przyglądamy się z bliska. Polub nasz fanpage VICE Polska na Facebooku


Ale dzięki siedmiu dniom w Dubaju zrozumiałem, że trzymamy się nieźle. Owszem, i nas zalewa globalne ucentrumhadlowienie – lokalne knajpki ustępują miejsca Burger Kingom i Subwayom, małe sklepy przemieniają się w Żabki i Carrefoury, kawiarnie w Starbucksy i Costy (pewnie czasem tego chcemy, bo te drugie kojarzą się z jakością i prestiżem, a te pierwsze z przaśnością i PRL-em) – ale jest w nas jakieś przywiązanie do tożsamości budowanej inaczej, niż przez zakupy w ulubionym sklepie. I chociaż mówienie o tożsamości jest problematyczne, kiedy z tej samej retoryki korzystają ksenofobi, rasiści i cynicy, którzy zawłaszczają terminy takie jak „naród” czy „wspólnota” – ale właśnie dlatego powinniśmy o nich dyskutować. Inaczej skończymy w globalnym centrum handlowym albo mokrej fantazji chłopaczka, który nie ma problemu z noszeniem powstańczej kotwicy, zaraz obok celtyka.

Śledź autora tekstu na jego profilu na Facebooku i na Twitterze