Historia polskich porażek na Eurowizji

FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Historia polskich porażek na Eurowizji

Pora spojrzeć prawdzie w oczy, czy Eurowizja jest dziś komukolwiek potrzebna do szczęścia? Zwłaszcza teraz, gdy piosenka jest tylko dodatkiem dla choreografii, świateł i fok podbijających piłkę nosem

Pogoń za sukcesem w konkursie Eurowizji stała się dla Polski obłędną misją i obiektem zgoła sportowej rywalizacji. O ile jednak można zrozumieć trapiącą rodaków przez całe lata 90. tęsknotę za awansem futbolowej repry do międzynarodowego turnieju, tak trwające od ponad dwóch dekad westchnienia do estradowego św. Graala wydają się absurdalne. Choćby dlatego, że ten Graal jest z plastiku, a spijać z niego można co najwyżej dziegieć.

Reklama

Swoje eurowizyjne dziewictwo Polska utraciła dopiero w 1994 roku, a więc w trakcie 39. edycji konkursu. Paneuropejskie towarzystwo dobrotliwie przygarnęło wówczas aż siedem dawnych demoludów, z czego jednemu przypadła do odegrania rola nieoczekiwanej rewelacji. Wszystko za sprawą 21-letniej Edyty Górniak, która z piosenką To nie ja! (słowa: niezawodny Jacek Cygan AKA Gypsy King) wywalczyła drugie miejsce, ustępując jedynie reprezentantce omnipotentnego wokalnie plemienia Irlandczyków.

Po debiucie marzeń mogło być już tylko dobrze, jeśli nie znakomicie. Z myślą o kolejnych wydaniach Eurowizji konsekwentnie realizowano rutynowy schemat: spółka tekściarsko-kompozytorska + stosunkowo świeży, nie przebrzmiały egzekutor + zgrabny popowy numer, ewentualnie ze szczyptą quasi-folkowych brzmień dla podkreślenia naszej muzycznej odrębności. Celowaliśmy w idealny środek środka, licząc że tak spreparowany przebój nucić będą wszyscy od Reykjaviku po Tbilisi.

Wyniki zrewidowały skuteczność formuły, udowadniając, że nie jest ona żadnym kamieniem filozoficznym. Następujący po sobie polscy delegaci zgodnie lądowali w drugiej dziesiątce, a zebrani naprędce eksperci z zapałem godnym lepszej sprawy analizowali przyczyny klęski. Być może Kasia Kowalska okazała się zbyt smutna i koturnowa jak na Eurowizję? Niewykluczone, że piosenki Justyny Steczkowskiej i Anny Marii Jopek okazały się nie dość komunikatywne ze względu na swój etniczny pierwiastek? Diagnozy mogły być różne, ale fakty mówiły same za siebie – kiepska passa znalazła swój finał w słabym występie Mieczysława Szcześniaka. Artysta, który niegdyś chciał być znany, jako Miecz, doczłapał do mety w ogonie stawki, a Polskę – jako przypadek nierokujący poprawy – wyeliminowano na rok z rozgrywek.

Reklama

Trudno w to dziś uwierzyć, ale klęska Szcześniaka i spowodowana nią banicja przyjęte zostały niczym autentyczna katastrofa. Nad wykluczeniem z estradowej elity ubolewano w podobnym tonie, jak wówczas, gdy piłkarska ekipa narodowa zbierała cięgi od niezawodnego Janusza Wójcika – „Miała być jazda z frajerami. Ale to oni mieli być frajerami!". W końcu postanowiono wziąć przykład właśnie ze świata futbolu. Skoro nasz rodzimy styl nie pozwala na triumfy, wpuśćmy do niego nieco internacjonalnych fluidów.

Pierwszym efektem takiego myślenia było Keine grenzen grupy Ich Troje, koszmarny sen Emila Krebsa wykonany w trzech językach, z których każdy musiał być obcy uszom europejskiej widowni. Podobnym tropem poszła formacja Blue Cafe, pod auspicjami przyjaźni polsko-latynoskiej lansująca Sweet Song, a więc de facto auto-plagiat piosenki You May Be in Love, którą nieskutecznie usiłowała wywalczyć eurowizyjną przepustkę rok wcześniej. Nie ma jednak co się zżymać na tego rodzaju recykling, bo w niefortunnym „kajnegrencen" łatwo usłyszeć protoplastę utworu, skomponowanego później przez Ich Troje na potrzeby kampanii wyborczej Samoobrony.

Idąc dalej ponadnarodowym tropem, skonstatowano, że skoro rodzime nazwiska się nie spisują, powinniśmy znaleźć sobie piosenkarską armię zaciężną. Spodziewano się zapewne, że śpiewający napastnicy wykażą się skutecznością na miarę młodego Emmanuela Olisadebe. Nikt jednak już chyba nie pamięta rosyjsko-amerykańskiego komba The Jet Set, kooperacja kartelu Michał Wiśniewski & His Ex-Wives z Niemcami z Real McCoy to epizod niewart dłuższej wzmianki. Wdzięczność wobec Isis Gee odczuwa co najwyżej jej chirurg plastyczny, a irkucki Apacz Ivan Komarenko prędzej kojarzony jest jako balkonowy ekshibicjonista i ofiara stada egipskich psów, niż były delegat Polski na Eurowizję.

Reklama

W trakcie tych ponad dwudziestu lat pościgu za eurowizyjną glorią, zauważyć można trend ogólnego ubożenia samej rywalizacji. Ostatnimi czasy błogosławieństwo krajowych decydentów otrzymywali wykonawcy tacy jak Lidia Kopania, Marcin Mroziński czy Magdalena Tul, a więc postaci znane chyba tylko najbardziej wytrwałym słuchaczom Radia Zet. Spore oczekiwania towarzyszyły trzy lata temu występowi Donatana i Cleo, ale ten najskuteczniej rozreklamował domowe metody wyrobu masła.

Panslawistyczne R&B uległo Conchicie Wurst, więc jakaś tęga głowa wpadła na pomysł, że w najpóźniej w ciągu dwóch lat Polska wystawi swojego pieknego ptaka. Dobrze, że przed totalną porażką Michała Szpaka uratowały telefony ofiarnej polskiej diaspory.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że albo nasz szołbiz uległ pauperyzacji albo pogodziliśmy się z wizją, że medalowe miejsce w konkursie jest równie odległe co Oscar dla filmu „Smoleńsk", więc celowo wysyłamy statystów dla zagęszczenia tłoku. Zresztą czy Eurowizja jest dziś komukolwiek potrzebna do szczęścia? Zwłaszcza teraz, gdy piosenka jest tylko dodatkiem dla choreografii, świateł i fok podbijających piłkę nosem. Dlatego, kiedy ktoś znów zachęca do głosowania „na swojego ulubieńca", pozostaje tylko przytoczyć internetowy bonmot: „Zostaw, typie, bo nie umisz".

Zdj. Final Eurovision 2008. Flickr/Daniel Aragay

Przeczytaj także: