​House of Cards: Czwarta ściana seriali

1 lutego 2013 roku przeszedł już do historii telewizji. To właśnie wtedy Netflix wypuścił do sieci wszystkie trzynaście odcinków wyprodukowanego przez siebie serialu „House of Cards”. Po nieco ponad dwóch latach widzowie dostali możliwość poznania końca historii Francisa J. Underwooda, amerykańskiego polityka, który poprzysiągł zemstę na prezydencie USA.

Netflix idzie po swoje

Rewolucja (to jedyne adekwatne słowo), którą zapoczątkował Netflix dotyczy dwóch zagadnień. Po pierwsze i najważniejsze, Netflix nie jest telewizją, tylko platformą internetową, której wcześniej główną zaletę stanowiło wypożyczanie filmów. Wyłożenie potężnej kwoty na wyprodukowanie i rozreklamowanie dzieła było, delikatnie rzecz ujmując, sporym ryzykiem. A także rzuceniem wyzwania tradycyjnej telewizji. Odbiorcy na szczęście nie zawiedli – „House of Cards” szybko doczekało się kilkumilionowej widowni (nie licząc osób, które obejrzały serial nielegalnie). Netflix postanowił iść za ciosem i kilka miesięcy później wprowadził kolejną produkcję, „Orange Is the New Black”. I nie poprzestał na tym, do tej pory platforma sfinansowała nakręcenie łącznie dwunastu tytułów. Wydaje się więc, że wpływy Netflixa mogą tylko rosnąć. Drugim aspektem rewolucji było wspomniane udostępnienie wszystkich epizodów „House of Cards” jednego dnia. Twórcy uznali, że to widz powinien decydować, w jaki sposób chce oglądać serial – dawkować sobie kilka odcinków dziennie, czy zorganizować kilkunastogodzinny maraton. W ten sposób ułatwili rozwój zjawiska binge-watchingu, czyli spędzania z wybraną produkcją niestandardowo długiego czasu. Warto dodać, że Netflix zdecydował się na realizację od razu dwóch sezonów „House of Cards” oraz zrezygnował z odcinka pilotażowego, którego odbiór zwykle decyduje, czy dana produkcja dostanie u widzów zielone światło – to przejaw bezprecedensowego zaufania szefów platformy do odbiorców. Takie podejście okazało się opłacalne, wkrótce zapewne czeka nas ekspansja Netflixa na kolejne kraje (na razie platforma działa w ponad czterdziestu) i miejmy nadzieję, że w końcu dotrze on również do Polski. Jest to raczej kwestia czasu, podobnie jak (wcale niewykluczone) zmierzch tradycyjnej telewizji. Dyrektor generalny Netflixa, Reed Hastings, powiedział niedawno, że w 2030 roku stanie się ona przeżytkiem i przestanie się liczyć na rynku. Odważna diagnoza, przekonamy się, czy trafna.

Videos by VICE

Jak oni kręcili

Netlflix wiedział jednak, że zapewnienie wysokiego poziomu „House of Cards” nie jest jedynie kwestią odpowiednio dużych pieniędzy. Do tego potrzeba było również utalentowanych twórców. Dlatego wśród reżyserów pojawili się między innymi Joel Schumacher, Allen Coulter (pracujący wcześniej na przykład przy „Rodzinie Soprano” i „Sześć stóp pod ziemią”), a także Agnieszka Holland. W główną rolę wcielił się jeden z najlepszych hollywoodzkich aktorów Kevin Spacey, a jego partnerką na planie została Robin Wright – za swoje kreacje oboje otrzymali już po Złotym Globie. Najważniejsze jednak, że opiekę artystyczną nad całością objął jeden z najwybitniejszych amerykańskich reżyserów, David Fincher. Zadbał on o jednolitą stylistykę wszystkich odcinków, co pozwala stworzyć zwartą, pasującą do siebie całość. W sferze wizualnej „House of Cards” kładło nacisk przede wszystkim na zimne kolory oraz półmrok. Chodziło o to, by nawet, gdy bohaterowie znajdują się w jasnym pomieszczeniu, oświetlani fleszami aparatów i kamer, do widza i tak docierał komunikat, że nie jest on w stanie poznać całej prawdy o kulisach walki o władzę. Pesymistyczny nastrój nie wynikał zatem wyłącznie z tego, jak rozwijała się historia, był też wzmacniany przez formę. Równie ważną kwestią było skupianie się na detalach, czego najlepszym przykładem może być papieros, który Frank i Claire Underwood wypalali wspólnie pod koniec dnia, na pięć minut opuszczając gardę i pozwalając sobie na chwilę odpoczynku. Jednak zabiegiem, który publiczność najlepiej kojarzy i który miał największą wagę było oczywiście przełamanie czwartej ściany przez głównego bohatera.

Frank Underwood zwracał się do widza nie tylko po to, by tłumaczyć mu co myśli, co planuje i jak działają niektóre mechanizmy polityki. Przede wszystkim czynił z odbiorcy wspólnika w zbrodni, powodował, że ten patrzył na postać łaskawszym okiem i czuł się z nią bezpiecznie. Tak było przynajmniej na początku, gdy już w pierwszej scenie Frank wyjaśnił dlaczego dobija rannego psa, zamiast próbować mu pomóc. Na początku drugiego sezonu przez chwilę wydawało się, że twórcy z tego zabiegu zrezygnowali, a publiczność odwróci się od bohatera. Jednak nic podobnego – po odrażającym czynie, którym było wepchnięcie dziennikarki Zoe Barnes pod metro, Frank ponownie zwrócił się do widza, uzmysławiając mu, że wcale o nim nie zapomniał.

Szekspir a polityka

W „House of Cards” zdecydowanie chodzi o władzę, a nie o politykę, bo chociaż to zagadnienia w oczywisty sposób ze sobą powiązane, to jednak nie ma co udawać, że historia Franka Underwooda pokazuje rzeczywiste mechanizmy polityczne (chociaż nie znaczy to, że nie robi tego w ogóle). Nie należy też wypowiadanych przez bohatera mądrości na temat ludzkich zachowań uznawać za prawdy uniwersalne. Gdyby było inaczej, wystarczyłoby, że dowolny obdarzony charyzmą polityk obejrzałby serial jako poradnik i jego przyszłość rysowałaby się w świetlanych barwach. Rację mają zatem polscy politycy (np. Adam Bielan i Adam Hoffman), którzy mówią, że produkcja Netflixa nie ma wielkiego odbicia w rzeczywistości. Nawet Barack Obama śmiał się, że chciałby, iż w Waszyngtonie wszystko działało tak skutecznie, jak w serialu. Nie zmienia to faktu, że jednak „House of Cards” nieco przybliża widzom kulisy amerykańskiej polityki – dowiadują się np. czym zajmuje się whip, albo jak prowadzi się kampanię prezydencką. Jednak czystej polityki, polegającej zazwyczaj na długich i żmudnych negocjacjach, czy cierpliwej walce o głosy pojedynczych ludzi w serialu nie znajdziemy wiele. Amerykański kongres pokazany jest jako miejsce, w którym zasiadają niemal bez wyjątku ludzie ambitni, myślący wyłącznie o własnym interesie i ponad wszystko pożądający władzy. Gdyby tak było naprawdę, to niemożliwe byłoby chociażby przeforsowanie jakiejkolwiek ustawy. Politycy współpracują ze sobą znacznie częściej, niż pokazują to media – ot, wystarczy popatrzeć, jak posłowie zwalczających się ugrupowań w sprawie wielu ustaw głosują tak samo. „House of Cards” jest zatem produkcją dotyczącą ambicji i władzy, przez co bliżej jej do „Makbeta” Williama Szekspira, niż do realiów współczesnej polityki. Jeśli właśnie tak potraktuje się serial, a nie jako odwzorowanie rzeczywistości, łatwiej będzie przymknąć oko na wiele jego wad i niedociągnięć. Przykładowo drugi sezon uważany jest za słabszy głównie dlatego, że raczej nie wierzymy, by prezydent USA był tak naiwny i pozwalał się w tak prosty sposób ogrywać – Frank Underwood robi co chce, a jego zwierzchnik nigdy nie potrafi przejrzeć tych często oczywistych zagrywek. Tym bardziej cieszy wprowadzenie w trzeciej serii prezydenta Rosji, który w końcu był prawdziwym przeciwnikiem dla Franka i bardzo często wychodził górą ze starć dwóch prezydentów.

Stwierdzenie, że „House of Cards” nie jest serialem o polityce, tylko o władzy nie stanowi zarzutu – wręcz przeciwnie, być może właśnie dzięki temu produkcję ogląda się tak dobrze i łatwo jest sympatyzować z Frankiem Underwoodem. Ten, kto nigdy nie myślał o zdobyciu władzy niech pierwszy rzuci kamień.

Ona i On

Warto jeszcze zwrócić uwagę na często pomijany, a przynajmniej lekceważony wątek serialu Netflixa. Omawiając „House of Cards” zwykle opisuje się postać Franka, jednocześnie nieco zapominając o Claire, jego żonie. Związek tych dwojga nie jest jednak wcale mniej pasjonujący niż przyglądanie się zemście Franka na prezydencie USA. Relacja tych dwojga przypomina fabułę „House of Cards” w pigułce, rozpisaną na dwie postaci. Frank i Claire najczęściej tworzą zgrany i bezwzględny duet, wzajemnie uzupełniający się w dążeniu do zamierzonych celów. Jednak i między nimi nie ma pełnej równowagi, między sobą także konkurują o pozycję i interesy. Niezależnie od tego, czy chodzi o ambicje w polityczne, czy inne kwestie, Frank i Claire potrafią się kłócić, iść na kompromisy, ale także wzajemnie się zdradzać. Mimo to wciąż zmierzają w tym samym kierunku, dlatego nie sposób stwierdzić, czy w rzeczywistości się nienawidzą, są na siebie skazani, czy też mimo wszystko bardzo się kochają. Może wszystko na raz? Niewykluczone, że to właśnie ich związek bardziej przypomina codzienną politykę niż kulisy walki o władzę ukazywane publiczności przez Franka.

Tropów interpretacyjnych jest w „House of Cards” bardzo wiele i prawdopodobnie można by o nich napisać książkę – niewykluczone, że już ktoś to robi. Na razie serialowi należy oddać hołd, bowiem nawet w słabszych momentach utrzymał przed ekranem wiele milionów widzów, przy okazji zmieniając zasady rynku telewizyjnego. Być może największe osiągnięcie stanowi sposób, w jaki twórcy zamknęli swoją produkcję. Ostatnią scenę „House of Cards” można bowiem porównać do epilogu „Rodziny Soprano”, który po dziś dzień jest jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym zakończeniem serialu w historii telewizji.