Ulver - Assasination of Julius Caesar

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Ulver - Assasination of Julius Caesar

Norwescy eksmetalowcy zapraszają na dyskotekę na zgliszczach Rzymu.

Z jednej strony black metal jest obecnie bardzo mocny (zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że najsilniejszy od długiego czasu) i całkiem spora w tym zasługa polskich zespołów. Mgła, Batushka, Furia - te wszystkie kapele wydanymi w ostatnim czasie albumami potwierdziły siłę czarnej strony sceny. Patrząc jednak na sprawę z innej perspektywy, trudno oprzeć się wrażeniu, że spora część starych metaluchów płynąc z (nie dla wszystkich zrozumiałą) falą ewolucji koszulki z niezrozumiałymi krzaczkami zamieniła na modne marynarki, a hodowane latami kudły na hipsterskiego undercuta od barbera. Także i w kwestii muzycznej odejścia od smoły są wśród dawnych hord praktykowane coraz częściej, z coraz większą skutecznością i z coraz lepszymi efektami.

Reklama

Skąd taki wstęp? Otóż jedynym z prekursorów stopniowego łagodzenia czarnego metalu na rzecz bardziej przystępnych dla szerszej publiki form jest grający już prawie od ćwierćwiecza Ulver (wiedzieliście, że tłumaczenie ich nazwy to Wilki?), który właśnie wydał album "Assasination of Julius Caesar". Muszę przyznać bez bicia, że nigdy nie byłem specjalnym entuzjastą tej kapeli, a ich twórczość nigdy nie wybiła żadnej dziury w mojej świadomości. A że ten kolektyw w ciągu ostatnich lat wydaje albumy z regularnością płodzenia dzieci przez Boba Marleya, postanowiłem na spokojnie skupić się nad najświeższym wydanym przez House of Mythology materiałem.

Podstawowe i najbardziej trafne skojarzenie z "Assasination of Julius Caesar" to lata osiemdziesiąte z całą paletą elektronicznych brzmień. Damski wokal i refren na początku "Rolling Stone" w zestawieniu z kakofoniczną, idącą pod włos końcówką tego otworu jawią się niczym uśmiechnięte, niemalże ludzkie oblicze mordercy opowiadającego bez większych emocji o swoich dokonaniach. Pojawiająca się nagle zza zakrętu transowa, psychodeliczna dyskoteka w spokojnym, opartym na klawiszowym motywie "So Falls The World" rodzi skojarzenia z soundtrackiem do "Kontrolerów" - podczas zabijania Juliusza Cezara można doszukać się też innych podobieństw z nagranym przez węgierski duet Neo materiałem. Majaczące nieco przebłyskami z Depeche Mode "Angelus Novus" i "Transverberation" pewnie byłyby katowane w programach Tomasza Beksińskiego.

Synthpop zaproponowany przez Ulvera raczej pozbawiony jest stricte tanecznych akcentów, które mogłyby przywodzić na myśl takich klasyków gatunku, jak chociażby Erasure (wybaczcie przesadzone porównanie). Wokal Kristoffera Rygga bardziej kojarzy się z chudym, lekko zniewieściałym chłopcem ze śmieszną grzywką rytmicznie bujającym się za keyboardem niż z gościem, który wywodzi się z zupełnie innego świata dźwięków i wygląda jak młodszy brat Kerry'ego Kinga. To w sumie ciekawy paradoks, że cofnięcie się o trzydzieści lat może być w kontekście muzycznej ewolucji krokiem w przód. Najnowsza propozycja Ulvera jest mocno niedzisiejsza - gdzieś słyszałem nawet porównania do Pink Floyd, ale to chyba nieco przesadzona konotacja. Podobnie jak etykietka electronic dance music, którą przykleja się temu albumowi (siema Wikipedia).

Temat śmierci jest spoiwem, które cementuje cały album - już w pierwszym numerze mamy przecież obok siebie historię chrześcijan płonących w starożytnym Rzymie i seksualną jazdę Księżnej Diany. Tytułowy Juliusz Cezar ginie w "Rolling Stone", kostucha przytakuje głową w "Angelus Novus", Jan Paweł II cudem unika ostatecznego w starciu z kulą zamachowca w "Transverberation". W uszy od razu rzuca się nawiązanie do "Helter Skelter" w "1969" - to najlepszy na płycie utwór i zarazem poetycki opis zarówno tragedii, do jakiej doszło w domu Romana Polańskiego na zakończenie hippisowskiej epoki miłości, jak i gorzki komentarz do współczesności. Teksty są dość minimalistyczne i esencjonalne - jak chociażby w zamykającym album, dojrzałym "Coming Home", będącym niczym pozdrowienie zza szyby dla Trenta Reznora. Nie da też się pozbyć wrażenia, że mroczna tematyka piosenek nieco kontrastuje z piosenkowością i syntetycznym, ale jednak w dużej mierze łatwym do przyswojenia, brzmieniem. Standardowo już w przypadku Ulvera z metalem - oprócz korzeni - nie ma również i w tym materiale kompletnie nic wspólnego.

"Assasination of Julius Caesar" to konsekwentne podążanie obraną przed laty przez Ulvera drogę i jest w prostej linii dzieckiem takich numerów jak chociażby "Cromagnosis" z wydanego rok wcześniej (kopiuj wklej) "ATGCLVLSSCAP". Czasami wcale nie trzeba przesadnie błądzić w eksperymentach - wystarczy trochę otworzyć głowę na szersze horyzonty, a efekt okaże się interesujący. Raczej trudno zostać ortodoksyjnym fanem tego materiału, przesadą byłoby też twierdzenie, że to coś wybitnie odkrywczego (choć mój jeden z moich znajomy twierdzi, że póki co to płyta roku i zgwałcił replay już ze sto razy). W słowach podsumowania chciałem napisać, że podczas słuchania nie wpadłem w ekstazę niczym Święta Teresa i to w gruncie rzeczy kolejny album, który po tygodniu regularnej obecności na moich głośnikach pokryje się kurzem. Im więcej jednak go słucham, tym bardziej mam wrażenie, że (w szczególności) do "1969", "Rolling Stone" i "So Falls The World" będę jeszcze wracał jeszcze nie raz.