James Arthur – Back From The Edge

Laureat jednego z popularniejszych telewizyjnych programów muzycznych dorasta. Nie tylko fizycznie czy psychicznie, ale również repertuarowo i muzycznie. O czym miło świadczy drugi krążek Jamesa Arthura – z jednej strony pełen szlachetnych wzorców gatunkowych, a z drugiej w sam raz przebojowy i zwyczajnie miły w odbiorze.   

Kiedy w 2012 roku wygrał brytyjskiego X-Factora, miał świat u swoich stóp. – Jego przebój “Impossible” trafił na sam szczyt list przebojów w kilkunastu krajach, a sam James został prawdziwym idolem, udowadniając, że telewizyjne talent-show wciąż potrafią odkryć prawdziwe talenty. Wydana przez niego płyta przyniosła kolejne przebojowe single, w tym “You’re Nobody Till Somebody Loves You”, a także duety z Emeli Sande i Naughty Boyem – chwali się dziś wytwórnia. Całkiem słusznie. I mnie to nie boli. Natomiast nie mogę zapomnieć nierównej artystycznie zawartości wspomnianego krążka, idealnie obrazującej podstawowy problem “anonimowych” zwycięzców konkursów w rodzaju X-Factor, czyli brak dobrego materiału. Równego i spójnego. Złożonego nie tylko z dwóch-trzech singli upchniętych między miałkimi wypełniaczami. A tak właśnie było na debiutanckim “James Arthur” z 2013 r. – albumie, który mimo to stał się trampoliną kariery tego 28-letniego już dziś sympatycznego Angola. 

Videos by VICE

To że estrada jest powołaniem Jamesa wie każdy, kto widział go w akcji na koncercie. A zagrał ich przez te trzy lata chyba kilkaset. – Ależ to była jazda bez trzymanki! Wywiady, spotkania promocyjne, koncerty dzień po dniu i podróże z miasta do miasta, z kraju do kraju – zwierzał się w jednym z wywiadów. I dodawał, że takie tempo dało mu ostro w kość, że wypalił się psychicznie, że nie udźwignął ciężaru sukcesu, który spadł na niego tak nagle. – No to po co się pchałeś? – zapyta ktoś złośliwie. I pewnie będzie miał sporo racji. Zwłaszcza, że James sam wystawia się na ciosy, choćby tytułem drugiej płyty. “Wracam znad krawędzi” – wyznaje szczerze. “Biedactwo”, powiedzą tak fani jak i jego krytycy, mając zupełnie co innego na myśli. Na szczęście dla tych pierwszych i na pohybel tym drugim, na “Back From The Edge” spisał się Arthur bardzo przyzwoicie. Jeśli nie lepiej.

Świadczy o tym nie tylko firmowy singiel “Say You Wan’t Let Go”, który spodoba się również słuchaczom m.in. Calluma Scotta, Johna Newmana, a może nawet Eda Scheerana. Bo to taki typowy James Arthur – wokalista o charakterystycznej, trudnej do pomylenia barwie głosu, w dodatku świetny warsztatowo. A więc zero zaskoczenia. Również tam, gdzie sięga po dźwięki bardziej retro – niczym Jamie Callum czy Jason Mraz – jak w utworze tytułowym. Pozytywne zdziwienie pojawia się dopiero tam, gdzie ten fan tatuaży o niesamowitych, hipnotyzujących oczach zmienia konwencję. I serwuje nam superpopowy “Safe Inside” czy taneczny, osadzony na soulowo-funkowym bicie “Phoenix”. Oj tak, tymi utworami śmiało może ukraść serca słuchaczom – dajmy na to – Bastille czy Olly’ego Mursa.

Więc trochę szkoda, że nadal jego podstawowym muzycznym żywiołem, w którym czuje się najlepiej, są podniosłe, czasami wręcz patetyczne ballady w rodzaju “The Truth” czy “I Am”. Doceniam, że w tym drugim numerze próbuje nawet rapować, czy raczej melorecytować, ale o wiele bardziej wolę go już w miłosnym, lirycznym wcieleniu – jak we wzorcowo komercyjnej balladzie “Let Me Love The Lonely”. Występującej w dwóch wersjach – podstawowej oraz w udanym wokalnym duecie z MaRiną (kiedyś Łuczenko, a teraz Szczęsny). 

Choć więc strasznie mnie wkurza to użalanie nad sobą tego – jakby nie było – złotego “dziecka” sukcesu, to w końcu przymykam oko na to mazgajstwo i włączam po raz kolejny “Back From The Edge” dla fajnego klimatu. I co najmniej kilku fajnych melodii. Nie mówiąc już o znakomitym wokalu naszego bohatera. I z przyjemnością nadal będę sprawdzał, co u niego (dobrego) słychać.

Thank for your puchase!
You have successfully purchased.