FYI.

This story is over 5 years old.

gry

​„Pokémon Go” może i nie powala, ale i tak będzie hitem

Nawet nudny jak flaki z olejem finał Mistrzostw Europy zostaje urozmaicony Venomothem pojawiającym się na twarzy Cristiano Ronaldo. Wtedy myślisz sobie „Hej, to naprawdę działa"

Nikt mnie nie ostrzegł, że aż tak się napocę, by zostać mistrzem Pokémon. Jest dziś wyjątkowo ciepło i parno, a ja spaceruje po okolicy, próbując „złapać je wszystkie", polując na Pikachu i Geodude'a. Gorący telefon niemal parzy mnie w wilgotne dłonie. „Pokémon Go" naprawdę grzeje.

Krótkie wprowadzenie dla osób, które nie wiedzą, o czym mówię: „Pokémon Go" to gra na telefony z Androidem i iOSem, która używa sygnału GPS, by zmienić twoje otoczenie w świat gry. Polega to głównie na spacerowaniu po okolicy w celu zbierania przedmiotów, łapania kolejnych potworków i walkach z innymi graczami w „Pokémon Gymach". To fajna zabawa, ale martwię się raczej o to, by nie złapał mnie deszcz, nie zaś o schwytanie czegoś innego niż piętnasta Rattata. Zwłaszcza że znów nie mogę połączyć się z serwerem.

Reklama

Nintendo zaczęło rozkręcać hajp wokół „Pokémon Go" jesienią zeszłego roku, ale podchodziłem do tego dość sceptycznie. Pierwsze zwiastuny wyglądały jak rozmowy „Wyobraźcie sobie grę, w której…", jakie wszyscy prowadziliśmy na szkolnych korytarzach czy trzepakach, okraszone porządną dawką efektów specjalnych. Zobaczcie zresztą sami:

To ożywiona nostalgia, obiecująca wizja połączenia świata wyobraźni z rzeczywistością, która na dodatek stawia na realną interakcję między graczami. Kto nie chciałby w to zagrać? Jednak „Pokémon Go" okazuje się dużo mniej zajawkowe. Nie ma tu mowy o zatarciu granicy między światem realnym a pokémonową rozgrywką.

Gra stworzona przez Niantic i Pokémon Company (będącą częściowo własnością Nintendo) upraszcza reguły zabawy znanej z handheldów i zmusza cię do zwiedzania okolicy. Podczas swoich wypraw natrafisz na dzikie Pokémony i gdy na nie stukniesz, możesz spróbować je złapać, pod warunkiem, że trafisz w nie Pokéballem (i nie wykopie cię z serwera). „Pokémon Go" może również użyć aparatu w telefonie, dzięki czemu zobaczysz wszystkie stworki w technologii AR (rozszerzonej rzeczywistości). Grafika jest dość prosta, choć czasem naprawdę potrafi zrobić wrażenie. Szedłem po ulicy i naprawdę chciałem złapać tego Doduo…

Ale gra, rzecz jasna, musiała się zawiesić. Pierwszy dzień z „Pokémon Go" spędziłem głównie na przeklinaniu niedociągnięć technicznych. Gra się zawiesza, crashuje, miewa problemy z połączeniem się (lub utrzymaniem kontaktu) z serwerem, GPS szwankuje i gubi sygnał, a przedmioty znikają. I czy wspomniałem już o crashach i zawiechach? Nic nie działa, jak powinno.

Reklama

Co gorsza, rozwiązanie problemów technicznych niekoniecznie musi uczynić „Pokémon Go" lepszym. Podobnie jak w „Ingress", poprzedniej grze studia Niantic wykorzystującej GPS, lokalne murale, kościoły czy pomniki stanowią ważne obiekty w wykreowanym przez twórców świecie. W niektórych z nich znajdziesz dodatkowe przedmioty (Pokeballe, substancje leczące itd.), a inne służą za gymy – areny do walk z innymi graczami, podzielonymi na trzy frakcje. Początkowo gra opiera się głównie na łażeniu i powiększaniu swojej kolekcji Pokémonów, jednak wydaje się, że to właśnie starcia w gymach będą na dłuższą metę główną atrakcją.

Problem w tym, że potyczki są dość mierne i rozczarowujące. Wyobraź sobie „Punch-Out!!" czy „Infinity Blade" z dużo mniej dokładnymi kontrolkami. Wodzisz palcem po ekranie, unikając ataków przeciwnika, stukasz, by spróbować uderzyć przeciwnika, a przytrzymujesz, aby wykonać cios specjalny. „Pokémon Go" implementuje znajomy system odporności i żywiołów, jednak nie widziałem, by zmieniał on rozgrywkę w jakikolwiek sposób. Walki to nic więcej niż wściekłe naparzanie w ekran w nadziei, że wszystko bezproblemowo przejdzie przez serwer.

To wszystko sprawia, że gra pozbawiona jest stałego rytmu, specyficznego dla tej serii. Dobra gra z Pokémonami w roli głównej sprawia, że nie kładziesz się spać, bo właśnie odkryłeś nowy obszar. Pokonujesz kolejnych wrogów bez najmniejszego problemu, by testować i wzmacniać swoich podopiecznych, by wymyślać nowe strategie i by wreszcie wyewoluować tego Magikarpa. Napięcie wzrasta podczas kluczowych walk, jednak szybko opada, gdy już zdobędziesz nową odznakę. Nie doświadczysz tego w „Pokémon Go", zamiast tego dostaniesz zacinającą się animacje i dziwny interfejs.

Reklama

Przypuśćmy, że jakimś cudem udało ci się połączyć z serwerem. Kierujesz swoje kroki do jednego z okolicznych obiektów, jednak gra z jakiegoś powodu nie chce go wczytać. Ale hej, przynajmniej znalazłeś Pidgeya. Klikasz na ptaszora i gra się zawiesza. Uruchamiasz ją ponownie, ale Pidgey już odleciał. Ruszasz dalej, ale gra nie wykrywa ruchu. Czekasz, aż GPS znów załapie. Stoisz w miejscu, gapisz się w telefon i kręcisz się po własnej dzielni, wyglądając jak turysta. Nie ma tu rytmu, nic się nie klei, nie da się w tym zatracić.


Złap wszystkie nasze artykuły na nowym fanpage'u VICE Polska


Jednak to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Bo to Pokémony. I to wieloosobowe. Bo pod każdą skrzynką pocztową może czaić się Ekans, a nawet nudny jak flaki z olejem finał Mistrzostw Europy zostaje urozmaicony Venomothem pojawiającym się na twarzy Cristiano Ronaldo. Wtedy myślisz sobie „Hej, to naprawdę działa". Siedząc w autobusie w drodze do pracy zauważyłem za oknem Magmara – dziwną, ognistą kaczkę – i nie zdążyłem go złapać. Poczułem autentyczne rozczarowanie. Jutro chyba pójdę na spacer nad rzekę, żeby nałapać trochę Pokémonów typu wodnego.

Hope somebody caught that Venemoth on Ronaldo =/ #Euro2016Finale pic.twitter.com/n94ZZMbGqS
— Mike Adebajo (@L1keMike) 10 lipca 2016

Nie jestem w tym poczuciu osamotniony. Wiele osób zagadało do mnie w sprawie „Pokémon Go". W tym ludzie niebędący zapalonymi graczami – współpracownicy, starzy znajomi, niegdysiejsi fani, którzy nagle przypomnieli sobie, jak bardzo kiedyś szaleli za Pokémonami i cieszą się, że znów stały się ważne.

Reklama

Wracając wczoraj do domu, spotkałem kilku trenerów Pokémon, przechodzących przez ulicę, zapatrzonych w telefony, zachwyconych i kompletnie pochłoniętych grą. W metrze widziałem typa, który zmagał się z ciągłymi crashami. Nie poddawał się, próbował ją uruchomić z uporem maniaka. Natrafiłem na czterech chłopaczków, sterczących przed wejściem do jakiegoś opuszczonego lokalu z karaoke. Śmiali się i żartowali. W pewnym momencie trzech z nich ruszyło, ale jeden stał niewzruszony – bardziej oddany gapieniu się w ekran telefonu, niż podążaniu za znajomymi. Po chwili jednak wszyscy stali znów w tym samym miejscu, wpatrzeni w komórki. Wiedziałem, w co grają.

Podszedłem do nich nieco skrępowany – w końcu to obcy ludzie – i z niemałym trudem wykrztusiłem z siebie:

„Gracie w…"

„Tak, haha, jasne", wyszczerzyli zęby w uśmiechach.

Nigdy nie grali w nic podobnego. Twierdzili, że spodobał im się pomysł wspólnego łażenia w dziwne miejsca i szukania Pokémonów. I nagle wszystkie usterki techniczne i programistyczne przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Chłopcy słusznie zauważyli, że przeciążone serwery wynikają z ogromnego zainteresowania, co znaczy, że Niantic i Pokémon Company udało się stworzyć coś niezwykłego.

Nie rozwiali wszystkich moich wątpliwości. Ale naprawdę chcę, żeby mieli rację.