FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Popłynęliśmy w rejs z Januszem Korwin-Mikkem

Korwin w kapitańskiej czapce machał do ludzi i mówił o „normalności". Kilka razy słyszeliśmy coś o paróweczkach

Wszystkie zdjęcia: Izabela Szumen

Był chłodny, majowy poranek w Giżycku. Janusz Korwin-Mikke czekał na nas w porcie Żeglugi Mazurskiej, skąd mieliśmy wypłynąć w rejs. Na głowie miał kolorową wełnianą opaskę. Jeden z organizatorów powiedział mi, ze względu na powszechne zainteresowanie zdecydowano się wypożyczyć większy statek, niż początkowo planowano.

Jeżeli jesteś jednym z 20 mln użytkowników Facebooka w Polsce, to pewnie dostajesz czasem informacje o przypadkowych wydarzeniach, które wymknęły się organizatorom spod kontroli i zostały przejęte przez lud internetu. Może to być wystawa alpak, casting do musicalu o Janie Pawle II, ew. informacja na temat tego, co zrobisz w 2016 roku – w założeniu przeznaczone do wąskiego grona zainteresowanych, ale strolowane przez rzesze śmieszkowiczów. Przeżywasz 10 sekund beki, klikasz, że jesteś bierzesz udział i zapominasz. Podobny los mógł podzielić Rejs z Korwinem, w założeniu skierowany do mieszkańców Giżycka, gdyby nie to, że postawiliśmy naprawdę wziąć w nim udział (w przeciwieństwie do 3 tys. osób, które wyraziły na swoje zainteresowanie na FB).

Reklama

„Serdecznie zapraszamy wszystkich fanów partii KORWiN na rejs po Giżyckich jeziorach. Kapitanem 140-osobowego statku zostanie sam Pan Janusz Korwin-Mikke!" – opis imprezy zapraszał dziarsko. Nie nazwałbym się „fanem partii KORWiN", ale po pierwsze lubię osobliwe przygody, po drugie Giżycko to bardzo prawilny pomysł na majówkę, a po trzecie, jak nauczył nas T-Pain rok 2009, bycie na łódce jest super. A bycie na łódce z Jego Wyskością Masakratorem Lewaków Numer Jeden? Mózg wyrwany.

Każdy z – na oko – setki uczestników rejsu (zaproszenie kosztowało 35 zł) otrzymywał na wejściu puszkę napoju energetycznego Korwin, pieszczotliwie nazywanego przez wszystkich „Korwinkiem", więc po chwili wszyscy naładowani byli już „prawym źródłem energii", jak głosiła etykieta na puszce. Według napisu napój ma smak „muszkito" (zrozumienie żartu zajęło mi chwilę) oraz jest wyprodukowany w Unii Europejskiej (co rozbawiło mnie o wiele bardziej), a jeśli chodzi o wrażenia organoleptyczne, to nie różni się niczym od Las Vegasów czy innych Rajów Albanii, czyli smakuje roztopioną landryną. Tyle z atrakcji kulinarnych. W barze pod pokładem można jeszcze było kupić wędzoną rybę albo coś mocniejszego do wypicia, ale byliśmy zbyt podekscytowani, żeby stać w kolejce.

Po odbiciu od brzegu weszliśmy na górny pokład, z którego roztaczał się widok na (zupełnie serio) wspaniałą przyrodę Giżycka. Samo miasto, choć ma swój urok, cierpi już na charakterystyczną dla naszych kurortów discopolową szyldozę, a najpiękniejszy budynek, jaki wypatrzyliśmy – kino Fala z okultystyczną mozaiką na fasadzie – ma być niedługo zamienione w jakieś niby-centrum-handlowe. No, ale tak działa niewidzialna ręka rynku.

Reklama

Mozaika z kina Fala

Na pokładzie nie obowiązywał zakaz palenia, co było najbardziej wolnościowym elementem tego „pierwszego rejsu wolnościowego" – jak określał go się młody korwinistyczny działacz, który witał przez mikrofon uczestników wycieczki. Popielniczka była za to tylko jedna, kiepowano więc do puszek po Korwinku – co wydało mi się lekkim nietaktem wobec Pana Prezesa. On jednak nie tracił swady, a do wspomnianej wyżej wełnianej opaski dołączyła prędko czapka z napisem „Kapitan" (ze sklepiku pod pokładem, w cenie 25 zł). Niestety, na tym skończyło się szumnie zapowiadana kapitańska rola Korwina i moje marzenie, że ujrzę go za sterami musiało zostać niezaspokojone.

Dowiedzieliśmy się za to, że giżycczanie przez swój kontakt z wodą stanowią grupę wyjątkowo samodzielną i odpowiedzialną, ale jednak wielu mieszkańców miasta myśli w „sposób socjalistyczny", czekając na pieniądze od „panów z miasta", kiedyś z Moskwy, dziś z Brukseli. Korwin chciałby pewnie, żeby wszyscy zostali przedsiębiorcami – ale miasto, którego gros ludności trudni się wynajmem kwater, a mimo to nie żyje na jakimś wyjątkowym poziomie, pokazuje, że nie wystarczy tu sama wola i założenie firmy (pani, u której wynajęliśmy pokój na noc narzekała, że poza dwoma miesiącami w roku mało kto przyjeżdża do Giżycka, a wielki dom trzeba z czegoś utrzymać).

Łódź z Parady Jednostek Pływających

Inny pomysł, który przez megafon wybrzmiał tego dnia ze trzy razy, to kwestia patentów żeglarskich. JKM nie ukrywał, że uważa egzaminy państwowe za bzdurę, posługując się argumentem, że ryby pływają bez patentu. To o rybach było oczywiście żartem, ale jednak nie usłyszałem żadnego innego argumentu, więc podaję ten. Zapytałem, co o tym myślą doświadczeni żeglarze, którzy (w przeciwieństwie do Korwina) rzeczywiście prowadzili statek ze sterówki, ale tylko zaśmiali się gromko, a pani kapitan puściła do mnie oczko. W tym czasie Pan Prezes składał autografy na książkach własnego autorstwa.

Reklama

Atmosfera była jednak miła i piknikowa. Korwin na moment schował się pod pokładem, żeby popracować przy komputerze oraz napić herbaty z rumem i cukrem, a w tym czasie organizatorzy zachęcali, aby członkowie wycieczki podzielili się swoimi „wolnościowymi historiami". Ktoś chwalił brytyjskiego premiera Davida Camerona za to, że pozbył się z administracji publicznej 500 tys. urzędników (nie wspominając jednak o tym, że zamierza ich zastąpić 3 milionami stażystów), ktoś inny narzekał na tragicznie niską kwotę wolną od podatku w Polsce (i słusznie), jeszcze następny opowiedział „wolnościowy dowcip", który zasadniczo był rozbudowanym opisem tego żartu rysunkowego. Nikt się nie zaśmiał, na szczęście gwiazdor wydarzenia wrócił na pokład i zaczął pozować do zdjęć. To był hit.

Przepływaliśmy akurat przez giżycki kanał łączący dwa jeziora, po obu brzegach którego zebrał się tłum, aby oglądać doroczną paradę udekorowanych statków, która co roku wypływa na otwarcie sezonu żeglarskiego. Korwin machał do ludzi i mówił o „normalności", a jeden z organizatorów przez głośniki ogłaszał, że jest z nami „Janusz Korwin-Mikke, europoseł" – zastanawiałem się, dlaczego autorytet Krula buduje się akurat o instytucję, którą chciałby zniszczyć od środka. Kilka razy źle odmieniono też jego nazwisko (mimo, że kiedyś poświęcił temu konferencję prasową), więc czułem swego rodzaju schadenfreude, że znam Janusza Korwin-Mikkego lepiej, niż niektórzy jego fani. Oprócz fanów były oczywiście fanki – ale jest pewna zależność, według której im bardziej konserwatywne wydarzenie, tym mniej dziewczyn. Ktoś jednak musi czuwać nad ogniskiem domowym, prawda?

Reklama

Dla prawaka, dla lewaka i dla wszystkich pomiędzy. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Kosz na śmieci zapełniał się puszkami po Korwinkach – kiedy nadszedł moment na pytania, chciałem poznać opinię Prezesa na temat segregacji śmieci, ale uprzedził mnie młody kuc, który koniecznie postanowił porozmawiać o nowych śmiesznych filmikach promujących wolny rynek. A propos śmiesznych filmików, uwagi o „paróweczkach" słyszałem z tłumu kilka razy, natomiast w oficjalnej, megafonowej dyskusji częściej pojawiał się motyw „pozdrowienia dla rurkowców". Zapytałem stojącego obok mnie 40-letniego pana, o co chodzi z tymi „rurkowcami", ale on też nie wiedział. Kuc od śmiesznych filmików wytłumaczył nam, że chodzi o pewną wypowiedź Korwina, w której porównuje lewaków do żyjących na dnie akwenów organizmów zwanych rurkowcami. W sensie: rurkowce są na dnie, tak samo jak lewacy. W przeciwieństwie do korwinistów, jak mniemam?

Żartów pewnie byłoby więcej, ale minęły trzy godziny przewidziane na rejs i trzeba było zawijać do portu. Korwin dostał w prezencie pamiątkowego węgorza, a my zeszliśmy na ląd bogatsi o nowe osobliwe doświadczenia, których ważkość przyrównać mógłbym co najmniej ze zjedzeniem największego kebaba w Polsce. To byłby przyjemniutki wypad z wesołym śmiesznym panem, gdyby nie fakt, że Janusz Korwin-Mikke – poza całą swoją aurą dobrego humoru – jest osobą, która gardzi kobietami, niepełnosprawnymi i osobami, którym w życiu się nie powiodło, a także zdarza mu się zanegować Holokaust.