FYI.

This story is over 5 years old.

Moje zdanie

​Tinder to nie to co myślisz

Jest tam też pełno osób, które rzeczywiście uznają, że Tinder to aplikacja do kontrolowanych zdrad. Jednak większość moich rozmówczyń uważała, że to po prostu nowa metoda poznawania ludzi. Metoda dla pokolenia Y
Źródło: Flickr/Kārlis Dambrāns

Po dwóch artykułach o życiu na aplikacji randkowej: Czego nauczył mnie pierwszy miesiąc na Tinderze oraz Czy faceci rozumieją Tindera lepiej od kobiet – poczułem, że z żadnym z nich się nie zgadzam. W najmniejszym stopniu. Bo choć aplikacja ta może być tylko zabawką (hedonistyczną, czy też nie), to nie znaczy, że nią być musi. Dla mnie nigdy nie była, a spędziłem tam kilka długich miesięcy.

Tindera założyłem dość dawno, bo w grudniu 2014 roku. Nieco rozbity, po kilku nieudanych związkach, w trakcie czysto (nomen omen) hedonistycznej relacji towarzyskiej, w której brak zaangażowania, zwłaszcza z mojej strony, zaczynał mi przeszkadzać. Nie szukałem tylko cielesnych uciech, a też wiedziałem, że nie tylko o to w Tinderze chodzi. Urwałem więc rzeczoną znajomość i zacząłem swapować – to w lewo, to w prawo, szukając kogoś, z kim chciałbym rozmawiać.

Reklama

Nie pamiętam na ilu spotkaniach z kobietami z Tindera byłem – wiem tylko, że na niewielu byłem randkach. Przynajmniej zawsze ja tak sądziłem, z drugiej strony bywało pewnie różnie. Niemniej nie były to kobiety, które wychodziły z założenia, że będę je zaraz chciał zaciągnąć do hotelu, lub przeciwnie – że zostanę ojcem Jasia i Małgosi, które urodzi w naszym domu nad Loarą. Oboje wiedzieliśmy, że to tylko spotkanie, często nie byliśmy nawet dla siebie na tyle atrakcyjni, by myśleć o tej relacji w kategoriach uczuciowych. Po prostu chcieliśmy spotkać kogoś innego, spoza swojego środowiska. Kogoś, kogo poza internetem poznać byłoby nam ciężko – bo inni znajomi, inne kierunki studiów, inne dzielnice, a nawet inne miasta czy kraje.

Przez kolejne miesiące zmatchowałem naprawdę fajnych ludzi

Jasne, że widziałem dziesiątki zdjęć mocno odkrytych kobiecych ciał. Opisy, których autorki nader często podkreślały, jak bardzo gardzą feminizmem. Jest tam też pełno osób, które rzeczywiście uznają, że Tinder to aplikacja stworzona do ONS i kontrolowanych zdrad. Jednak większość moich rozmówczyń uważała, że to po prostu nowa metoda poznawania ludzi. Metoda dla pokolenia Y. Nie oznacza to tym samym, że millenialsi to debile, którzy wstydzą się zagadać kogoś w kawiarni – ale skoro można mieć i jedno i drugie, znajomych od kawy i z internetów – to dlaczego nie? Przecież może być po prostu miło i fajnie.

Reklama

Przez kolejne miesiące zmatchowałem naprawdę fajnych ludzi. Dziewczynę, która przenocowała mnie w innym mieście, kiedy nie udało mi się załatwić miejsca w hostelu. Rosjankę, która do mojego miasta przyjeżdżała w odwiedziny do swojego chłopaka i szukała przez Tindera znajomych, by nie nudzić się w obcym mieście, kiedy on był w pracy. Poznałem też dziewczynę, z którą spędziłem kilka miłych chwil, kiedy Tinder zniknął z mojego telefonu – i kilka nie najlepszych, po których nasza znajomość musiała dobiec końca.

Parę razy zbudowałem niepotrzebnie nadzieję, parę razy sam w sobie rozbudziłem uczucia, których druga strona nie oczekiwała – ale zawsze było fajnie. I zawsze chętnie wracałem. Nigdy nie nastawiając się ani na ONS, ani na BDSM, ani na cokolwiek sobie wymyślicie. Od początku uważałem, że Tinder jest od „datingu", a „date" to niekoniecznie polska „randka", ale po prostu umówione spotkanie towarzyskie. I że jak już uznam, że zwyczajnie chce poruchać, to znajdę dziesiątki innych sposobów, mimo że Grindr nie jest dla mnie, a Blendr – czyli prawdziwa aplikacja do ONS, gdzie heterycy mogą się umówić pod konkretnym drzewem w parku – w Polsce nie jest jeszcze popularna.

Co nie znaczy, że przez Tindera nie można poznać miłości. Równo rok, od kiedy założyłem konto, trafiłem na piękną dziewczynę, najciekawszą, na jaką kiedykolwiek tam się natknąłem. Tego dnia poszedłem na randkę. Taką na serio. Z dziewczyną, z którą rozmawiałem tylko chwilę, a od tamtego momentu spędzałem niemal cały czas. Której po czterech miesiącach się oświadczyłem. Której nigdy bym nie poznał, gdyby nie Tinder. Moja historia jednak nie jest pasjonująca. Nie tak jak inne, które znam. Chociaż dla mnie jest zupełnie wyjątkowa.

Zostańmy razem na Facebooku, polub nasz nowy fanpage VICE Polska

Oczywiście, aplikacja ta każe nam wybrać czy kogoś polubimy, czy nie tylko na podstawie wyglądu i krótkiego opisu – to jest płytkie jak brodzik. Ale czy podobnie nie działa nasz mózg? Bo dokładnie w ten sam sposób w pierwszych ułamkach sekund poznawania kogoś, podejmujemy podświadomie decyzję, czy będziemy go lubić, czy nie. I nie jest to kwestia płci, orientacji seksualnej, czy bycia i nie bycia płytkim. Tinder jest tylko przedłużeniem naszych codziennych decyzji. Tego, jak się zaprzyjaźniamy, poznajemy najlepszego przyjaciela, a czasem – owszem – jak się zakochujemy.

Wciąż, Tinder to tylko narzędzie, z którego każdy korzysta trochę po swojemu

Wciąż, Tinder to tylko narzędzie, z którego każdy korzysta trochę po swojemu. Nie ma więc potrzeby, by narzucać jakąkolwiek narracje – czy to seksualną, czy uczuciową. Na tym pluralizmie polega przecież cała magia środowiska web. Ostatecznie, nawet jeśli arbitralna narracja zacznie przewodzić, a aplikacja ta stanie się zabawką do hedonizmu – to tak jak on wyparł Badoo, tak choćby Happn wyprze Tindera. Bo życie nie znosi próżni.