FYI.

This story is over 5 years old.

The Raised Up Right Issue

Śmierć amerykańskiego włóczęgi - część druga

Nasza podróż rozpoczęła się niefortunnie. Umówiliśmy się w Heinold’s First and Last Chance Saloon, stuletniej spelunie położonej nad zatoką, w której niegdyś bywał Jack London.

Pierwsza część

Nasza podróż rozpoczęła się niefortunnie. Umówiliśmy się w Heinold’s First and Last Chance Saloon, stuletniej spelunie położonej nad zatoką, w której niegdyś bywał Jack London. Oprócz mnie na spotkanie stawił się nasz fotograf Jackson, jego przyjaciel Ben, który akurat miał kilka tygodni wolnego i zachciało mu się przygody, oraz doświadczony w podróżowaniu pociągami na gapę Chris, którego znałem tylko z korespondencji. Chris zjeździł na gapę pół kraju; ja również miałem w tej dziedzinie spore doświadczenie, natomiast dla Jacksona i Bena miała to być pierwsza tego typu wyprawa. Rozbiliśmy obóz na przepuście w bocznicy kolejowej w Oakland, owiewani mdlącymi, drapiącymi w gardle oparami dochodzącymi z pobliskiej oczyszczalni ścieków. Następnego ranka z bocznicy wygonił nas sokista, grożąc, że wsadzi nas do aresztu, a „areszt w Oakland to żadna przyjemność”.

Reklama

Mając na uwadze ostrzeżenie sokisty, poszliśmy z podkulonymi ogonami na stację Amtrak, gdzie kupiliśmy bilety do Roseville, czyli kolejnego przystanku na Linii Śródlądowej Kolei Union Pacific. Dojechawszy na miejsce zakradliśmy się do pociągu wiozącego złom, który niespodziewanie zatrzymał się pięć mil za miastem. Od trzech sympatycznych policjantów, którzy odkryli naszą obecność i kazali nam wysiąść, dowiedzieliśmy się, że zauważył nas konduktor kiedy wskakiwaliśmy do pociągu. Tamtej nocy, po kilku godzinach wałęsania się po obrzeżach Roseville w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby zastąpić mój podarty plecak, położyliśmy się spać na szkolnej trybunie tuż obok bocznicy. Rankiem Chris ruszył sam w dalszą drogę, a Ben, Jackson i ja poszliśmy do miasta żeby złapać autobus dowożący amatorów hazardu do kasyn w Reno w stanie Nevada. Kosztowało nas to 15 dolarów od głowy.

Bocznicę Kolei Union Pacific w Reno spowija cień potężnego budynku Nugget Casino. Natychmiast po przyjeździe na miejsce udaliśmy się do kasyna. Po dwóch dniach spędzonych pod gołym niebem wykładzina na podłodze i ściany z luster nieomal przyprawiły nas o halucynacje, jak gdybyśmy nagle znaleźli się w domu niesamowitości w wesołym miasteczku.

Wyszliśmy z kasyna mijając zraszacze i jaskrawozielony sztuczny trawnik, po czym skręciliśmy w najbliższy prześwit w dekoracyjnych krzewach. Tuż za żywopłotem, aż do metalowej siatki rozciągała się karłowata dżungla włóczęgów (czyli dogodna przestrzeń do rozbicia obozowiska) usłana puszkami po piwie i śmieciami.

Reklama

Przez większość XX wieku podróżujący pociągami na gapę uczyli się tej sztuki metodą prób i błędów oraz wymieniając się informacjami z innymi gapowiczami. W latach 20-tych dżungle włóczęgów pełne były ludzi robiących pranie i przyrządzających posiłki. Wystarczyło wejść między nich i zapytać jednego z doświadczonych włóczęgów kiedy odjeżdża następny ekspres. Dzięki latom spędzonym w trasie znali oni wszystkie rozkłady, rozplanowanie bocznic i dogodne miejsca do odpoczynku.

Autor i Ben oczekujący na nocny pociąg w dżungli włóczęgów w Wyoming.

Kandydaci na Króla Włóczęgów, czyli zaniedbani starsi panowie o ksywach w stylu Reklamiarz czy Minnesota Jim, kolejno wychodzili na scenę i wygłaszali orędzia wyborcze. Wybory Króla Włóczęgów odbywają się co roku od 1900 roku; żeby odsiać przypadkowych kandydatów ustalono, że Król Włóczęgów musi mieć nie byle jakie doświadczenie w podróżowaniu pociągami na gapę. Przemówienia Reklamiarza i  Minnesota Jima trwały po dwie minuty i były poruszające. Obaj mężczyźni opowiadali o swoich problemach zdrowotnych, przy czym Reklamiarz ogłosił, że daje sobie spokój z pociągami. Wspominano też i wygłaszano peany na cześć starych włóczęgów, którzy „złapali pociąg na zachód” (co w slangu włóczęgów oznacza zejście z tego świata).

Tłum oszalał, gdy sympatycznie wyglądający jednonogi włóczęga starszej daty podjechał na wózku do mikrofonu. – Cześć, jestem Żaba – przedstawił się zachrypniętym, cienkim głosem. Oznajmił zgromadzonym, że rano podczas parady spadł z jednej z platform, ale że już wszystko z nim w porządku. W odróżnieniu od Reklamiarza, który smętnie litował się nad sobą samym, w swoim przemówieniu Żaba opowiadał o wdzięczności, jaką czuje wobec swojej włóczęgowskiej rodziny.

Reklama

Kandydatki na Królową Włóczęgów, czyli Aniołeczek, Klejnot Minnesoty i niejaka Cesarzowa Wagabunda Bryła, jedyna czarnoskóra uczestniczka zlotu, również nie były najmłodsze. Wygrywał ten, kto uzyskał największy aplauz wśród zgromadzonych. Ostatecznie na Króla wybrano Minnesota Jima, który wyglądał jak wykopany z grobu Woody Guthrie, a na Królową Aniołeczka, która jak się okazało pochodziła z Britt. Obojgu założono korony wykonane z puszek po kawie.

Po zakończeniu części oficjalnej zagadnąłem do Żaby, który siedział samotnie i palił. Jak się dowiedziałem, mieszkał sam w miejscowości Helena w stanie Montana. Ksywę nadano mu w areszcie imigracyjnym w Kalifornii, „po tym jak kompan opowiedział pod celą, że wskakuję do pociągu jak żaba”. Zakładałem, że nogę stracił właśnie w ten sposób, ale jak się okazało miało to miejsce we wczesnych latach 2000-nych, gdy został napadnięty przez grupę nastolatków. – To były zwykłe dzieciaki, wracające do domu z boiska – opowiadał uśmiechając się radośnie. Przed wypadkiem spędził na torach 31 lat. – Poczułem zew włóczęgostwa, gdy miałem osiem lat i go czuję do tej pory. Choć nie jeżdżę już pociągami, wciąż o tym myślę. Została mi jeszcze w życiu jedna podróż, na zachód – powiedział.

Zapytałem Żaby, czemu wśród uczestników zlotu jest tak mało młodzieży. – Nasi młodzi anarchistyczni bracia i siostry też jeżdżą na gapę pociągami, tylko nie nazywają już siebie włóczęgami. Szczerze mówiąc, sądzę, że za 25 lat Zlot Włóczęgów odejdzie w przeszłość – zawyrokował.

Reklama

Jak wyjaśnił, w ciągu ostatnich 20 lat władze Britt przykręciły zlotowi śrubę, który stał się przez to czystą i bezpieczną mainstreamową imprezą, czymś na kształt wiejskiego jarmarku. Obecnie w Dżungli Włóczęgów można spotkać małe dzieci, które gapią się na obozowiczów i biorą od nich autografy, niczym w cyrku.

Ratusz zaczął egzekwować przepisy o trzymaniu zwierząt na smyczy oraz surowo karać za bójki, narkotyki i pijaństwo. Kamieniem obrazy okazało się postawienie na stacji sokisty w celu uniemożliwienia włóczęgom podróżowania na gapę. Gdy późnym popołudniem poszedłem przejść się po torach, zatrzymał mnie schludnie wyglądający, umundurowany kark i z uśmiechem zapytał o numer prawa jazdy.

W swojej książce You Can’t Win Jack Black zamieścił taki oto opis jednej z pierwszych edycji Ogólnonarodowego Zlotu Włóczęgów: „Dżungla zawsze znajdowała się przy czystej rzeczce; w wodzie z rzeczki włóczędzy wygotowywali swoje zawszone ubrania, czy też ‘szmaty’ jak je nazywali; używali jej też do gotowania tradycyjnego gulaszu. Gdy zebrało się ich odpowiednio dużo, nazywało się to ‘zlotem’. Zloty, jak to często bywa, były pretekstem do wielkiego pijaństwa. Niekiedy dochodziło podczas nich do zabójstw; czasem też jakiś pijany włóczęga padał w ognisko i ginął od poparzeń. Wówczas reszta umykała chyłkiem”.

W 1998 roku, w proteście przeciwko coraz surowszym prawom, na jakich odbywał się zlot w Britt, część jego uczestników postanowiła zorganizować konkurencyjną imprezę, którą nazwali Trampfest. W założeniu miała ona być bliższa pierwotnemu, anarchistycznemu duchowi Zlotu Włóczęgów. – Uznali, że jeśli to wszystko ma się odbywać z udziałem gliniarzy, fiutków z kolei i mediów, to oni mają to gdzieś – wyjaśnił Żaba. Z tego co słyszałem, Trampfest stał się młodszą, bardziej pijacką i bardziej rozrabiacką wersją zlotu w Britt.

Reklama

Zapadł zmrok, rozpalono ognisko, serwowano fasolę i hot dogi na styropianowych tackach; czułem się jak na festiwalu renesansowym albo jakbym grał w filmie Wesa Andersona. Przerażający facet z zarostem na szyi, wyglądający na Amisza, tańczył grając na flecie „Call Me Maybe”. Młody punk o wyglądzie pół-świni pół-człowieka zabawiał się w połykacza ognia stojąc wewnątrz wagonu. Tu i ówdzie rozprawiano o patriotyzmie, a całą imprezę prowadził 66-letni konferansjer o ksywie Znachor. Nie był nawet prawdziwym włóczęgą, tylko kimś w rodzaju entuzjasty włóczęgostwa, podróżującym po kraju wraz z żoną kamperem.

On i jemu podobni, twierdzący, że mają „duszę włóczęgi” (eufemizm określający kogoś, kto tak naprawdę włóczęgą nie jest) wydawali się sprawować pieczę nad zlotem. Prawdziwi włóczędzy, niedomagający i zmęczeni, usunęli się na bok, chcąc poświęcić jak najwięcej czasu spotkanym tu członkom rodziny. – Kiedy przyjechałam do Britt po raz pierwszy w 1981 roku, było inaczej. Nie było takiej kontroli. Zrobił się z tego festyn historyczny, na którym ludzie poznają historię włóczęgów. Zwykła weekendowa impreza – narzekała Cesarzowa Wagabunda Bryła.

Kręcąc się o zachodzie słońca wokół Dżungli Włóczęgów napotkałem enfant terrible Ogólnokrajowego Zlotu Włóczęgów. Odpoczywał akurat w swoim legowisku pod wagonem towarowym, leżąc na kawałku dziurawego koca z dwunastopakiem piwa Beast Ice. Był ubrany w brudny t-shirt w psychodeliczne wzorki, a jego skóra miała kolor ugotowanej parówki. Wypełzł spod wagonu krokiem moonwalk wykrzykując „Hej mała, Skwara jestem!” i podśpiewując piosenkę Lady Gagi, a konkretnie fragment „Lemme take a ride on your disco stick!”

Reklama

Ten brudny, obłąkany czterdziestoparolatek wydał mi się karykaturą stereotypowego stukniętego włóczęgi. Jak twierdził, całe swe życie spędził na ulicy, przez co zasługuje na miano „króla kloszardów”. Opowiadał, że bezpieczniej niż w ciepłym łóżku czuje się w rynsztoku, a na hasło ‘Zlot Włóczęgów’ zareagował z wściekłością. – Wielu z nich to włóczędzy z kartami kredytowymi, włóczędzy-milionerzy – zabulgotał. Choć impreza stałą się parodią samej siebie, postanowił wziąć w niej udział z szacunku dla starszych włóczęgów. – Nauczyłem się od nich jednego: zawsze okazuj szacunek, zawsze poczęstuj papierosem, czymś do jedzenia i piwem jeśli masz. Takie są stare zasady. Okaż szacunek, jeśli chcesz być szanowanym – opowiadał.

Po zakończeniu zlotu Skwara zamierzał udać się do Clinton w Iowa, gdzie planował wytrzeźwieć i zostać pastorem w ramach ewangelicznego programu dla bezdomnej młodzieży. – Zamiast biegać z gołym tyłkiem po plaży, żeby potem wypytywała o mnie policja, chciałbym zrobić coś dobrego. Jeśli dam radę pomóc choćby jednej osobie, jednemu zwichrowanemu małolatowi, będzie to warte tyle, co moja cała podróż, moje całe życie – wyznał.

Gdy pożegnałem się ze Skwarą, podszedł do mnie zatroskany Znachor, jeden z tych, co to mają „duszę włóczęgi”. – Widziałem, że rozmawiałeś ze Skwarą. Od lat mamy z nim problemy, więc nie wiem co ci naopowiadał. Chcę tylko, żebyś wiedział, że jeśli opublikujesz chociaż słowo z tego, co od niego usłyszałeś, ani ty ani twoi towarzysze nie będziecie tu mile widziani – ostrzegł. Po rozmowie ze Znachorem i obejrzeniu kilka występów na scenie open mic udałem się na spoczynek.

Reklama

Następnego dnia dowiedziałem się, że Skwara został aresztowany za sikanie na ogrodzenie. Załatwianie najbardziej podstawowej z ludzkich potrzeb, które trudno uznać za obrazę moralności praworządnego społeczeństwa, zostało potępione w mieście niegdyś szczycącym się mianem azylu dla włóczęgów. Miałem dość. Zniesmaczony małostkowym paternalizmem Britt i całym zlotem uznałem, że czas ruszać z powrotem. Do Nowego Jorku wróciliśmy samolotem.

Po powrocie do domu zadzwoniłem do Żaby, by dokończyć naszą rozmowę z Britt. Na zlocie opowiedział mi, że był jednym z założycieli niesławnego gangu włóczęgów o nazwie FTRA, czyli kolejowego odpowiednika Cripsów. Według Żaby jego złowroga legenda nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. – Rozwinięcie naszej nazwy to „Fuck the Reagan Administration”; założyliśmy nasz gang gdy Reagan zlikwidował kartki żywnościowe dla bezdomnych. Nie wiem jak to się stało, ale z czasem skrót ten zaczęto rozwijać jako „Freight Train Riders of America” – wyjaśnia.

Żaba, który okazał się być ciepłym i szlachetnym człowiekiem, opowiedział mi, że w Helenie odwiedzało go wielu włóczęgów. Wyobraziłem sobie go mieszkającego w popadającej w ruinę chatynce, ze ścian której odłazi farba, z piecem opalanym drewnem, z rosnącymi wokół słonecznikami i kolekcją zardzewiałych gwoździ kolejowych na werandzie. Wierzyłem, że jesień swojego życia przeżywa w wesołej pustelni, odwiedzany przez trampów, włóczęgów i typy wyjęte spod prawa o ksywach w stylu Minneapolis Minnie, Chudy Pasco i Mary Solniczka, którzy razem z nim gotują, jedzą i upijają się, po czym znikają z powrotem w mrokach nocy. W związku z tym, gdy w rozmowie ze mną Żaba wspomniał, że mieszka w domu opieki, przeżyłem szok. Moje wyobrażenie legło w gruzach, z których wyłoniła się szara rzeczywistość – ściany z płyty pilśniowej, świeżo przycięty trawnik, przestrzeń dla odwiedzających i parkingi.

Myśl, że Żaba siedzi zupełnie sam przykuty do wózka w domu opieki w Montanie nie dawała mi spokoju. Wyczuwając to, mój rozmówca zaczął opisywać swoje otoczenie. – Spoglądam na Góry Śpiącego Olbrzyma. Patrzę na przejeżdżające obok mego domu pociągi – powiedział z zadumą. – Są tu dwa rzędy torów, jeden dla pociągów jadących na zachód a drugi na wschód. Tuż za nimi jest lotnisko, więc mogę tu sobie siedzieć i patrzeć jak samoloty przylatują i odlatują – ciągnął. Wyobraziłem sobie stukot pociągów i pojedynczą syrenę budzącą go w środku nocy z powracającego snu o jeszcze jednej podróży koleją, jaką odbywa. Zanim się pożegnaliśmy, obiecałem mu, że do niego napiszę i że będę go odwiedzał.

Siedząc za biurkiem po zakończonej rozmowie zapłakałem nad losem ludzi, którzy odeszli zabierając ze sobą swój sposób życia, i nad wspaniałym amerykańskim włóczęgą jadącym pociągiem na zachód, w swoją ostatnią podróż.

Przeczytaj też:

Ciasto rośnie w piekarniku
Na złamanie karku
Jak ryba w wodzie