FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

​Odkrywamy historię najgroźniejszych punków z Miasta Aniołów

Splamiona krwią historia tej subkultury zdaje się wspominać jedynie jej pozytywne aspekty – sprzeciw wobec brutalności policji, hasło „Do It Yourself" i wpływową muzykę. Poznaj mroczną stronę punk rocka: gangi, bójki i dźganie losowych ludzi podczas...

Obrazek dzięki uprzejmości Feral House. Autorem ilustracji jest Raymond Pettibon

Punk zmienił się na zawsze wraz z dotarciem do Los Angeles. Rytmy uległy przyspieszeniu, zespoły stały się jeszcze podlejsze, a agresja zaczęła wymykać się spod kontroli. Splamiona krwią historia tej subkultury zdaje się wspominać jedynie jej pozytywne aspekty – sprzeciw wobec brutalności policji, hasło „Do It Yourself" i wpływową muzykę – ale nie mówi nic na temat stosu ciał, jaki za sobą zostawiła. Koncerty służyły gangom z różnych części miasta za teren do rozwiązywania sporów. The Burbank Punks Organization, Long Beach's Vicious Circle, The East Side Punx oraz masa innych ekip czuła się częścią obiecującej sceny i wykorzystywała ten fakt, żeby walczyć o terytorium i szacunek.

Reklama

Najgroźniejszą bandę stanowili La Mirada Punks, których poczynania zaczęły odbijać się szerokim echem w latach 80. Członkowie grupy pochodzili ze wschodniego L.A., w którym roiło się od gangów jeszcze na długo przed pojawieniem się punk rocka. Sfora pogubionych dzieciaków pod przewodnictwem byłego gangstera z Meksyku odnalazła się w konfrontacyjnej naturze punka i jego antyestablishmentowej postawie. LMP tłumnie zjawiali się na koncertach, lecz nie z powodu zamiłowania do muzyki, tylko raczej z chęci, by komuś dopierdolić. Każdorazowe pojawienie się La Mirada Punks kończyło się terrorem, który przyjmował różne formy – od sprzedania kosy przypadkowej osobie, po zamykanie frontmanów w kontenerach na śmieci – i zdominował scenę punk w latach 80.

Wydawnictwo Feral House Publishing niedawno opublikowało książkę pt. Disco's Out… Murder's In! – historię najbardziej zabójczej grupy punkrockowców w historii Los Angeles. Całość opowiedziana jest z perspektywy człowieka o bardzo adekwatnej ksywce Frank the Shank (Frank Kosa), osławionego herszta LMP, który został aresztowany pod zarzutem morderstwa. Dźganie losowych ludzi podczas pogo, ciała walające się pod klubami i nadmiar kiepsko zorganizowanych kryminalistów – oto prawdziwa twarz punk rocka, o jakiej nie przeczytacie w biografii pierwszego lepszego zespołu.

Heath Mattioli i David Spacone poświęcili prawie sześć lat na zgłębianie zakamarków umysłu Franka i słuchaniu o latach świetności LMP. Zaowocowało to 230 stronami historii ze zdjęciami kultowego w środowisku Raymonda Pettibona. Pierwszoosobowa narracja Franka rozpoczyna się od wspomnień z jego pierwszego koncertu (X w klubie Whisky a Go-Go), ale szybko skupia się na bójkach i morderstwach zamiast na muzyce. W książce pojawiają się pionierskie zespoły pokroju The Germs, The Adolescents czy T.S.O.L., ale raczej w roli autorów ścieżki dźwiękowej do bijatyk wywołanych przez La Mirada Punks lub jako ich ofiary. Książka sprawia wrażenie odnalezionego brakującego ogniwa w dobrze wszystkim znanej i opisanej historii gangów z L.A., począwszy od czasów prohibicji. Mattioli i Spacone opowiedzieli redakcji VICE o zapomnianej skazie punkowej sceny Los Angeles – gangach.

Reklama

VICE: Poza początkową histerią, media za bardzo nie rozpisywały się na temat przemocy, która zdominowała scenę punk. Większość historii znamy z relacji zespołów, ale ich członkowie wspominają o wszystkim mimochodem, z reguły po to, aby pokazać, że nie mieli z tym nic wspólnego. Waszym zdaniem muzycy też ponoszą odpowiedzialność?
Mattioli: Oczywiście. Wszyscy doskonale o tym wiedzieli, a mi nie chce się wierzyć w tłumaczenia typu: „Byliśmy na backstage'u, weszliśmy na scenę, zagraliśmy i zawinęliśmy się [zanim doszło do rozróby]. Nie mieliśmy o niczym pojęcia". Wiele zespołów leciało na takim farmazonie, co jest oczywiście zwykłym pierdoleniem. Powinni przyjąć to na klatę.

Spacone: Wszyscy chcą – wzorem Piłata – umyć od tego ręce, ale wiadomo, że to niemożliwe. Każdy wie, do czego dochodziło w trakcie i po koncertach. Mówienie: „Nic mi na ten temat nie wiadomo" wprowadza ludzi w błąd.

Z jakimi muzykami rozmawialiście na temat agresji w Los Angeles?
Mattioli: Nie będę wskazywał palcem, ale kontaktowaliśmy się z kilkoma legendarnymi zespołami, aby umieścić ich wypowiedzi na tyle książki, jednak wszyscy nabrali wody w usta i zarzekali się, że nie wiedzą nic na temat opisanych wydarzeń. Z drugiej strony nie brakuje też ludzi z jajami, jak Jack Grisham [frontman T.S.O.L.], który powiedział wprost, że również tkwił w tym po uszy. Szanujemy to.

Doprawdy nie ogarniam, dlaczego nikt nie chce poruszać tych tematów. Wiem, że [Henry] Rollins wspominał raz o sytuacji, kiedy jacyś gangsterzy wymachiwali przed nim spluwą, natomiast on sam brzydzi się przemocą. To również rozumiem i szanuję. Ale kolesie, którzy zarzekają się, że ich teksty są o czymś innym? Tamte małolaty w ogóle nie były w stanie zrozumieć żadnych z tych tekstów. Dla mnie to zwykła próba wybielenia się. Być może mamy do czynienia z efektem ubocznym muzycznego narcyzmu.

Reklama

Czy w trakcie zmagania się z tym dość niezgłębionym tematem trudno było wam zachować równowagę pomiędzy grożeniem palcem a gloryfikowaniem zjawiska?
Mattioli: Tak, ale liczyliśmy się z tym, że praca nad podobnym materiałem może wyglądać w ten sposób. Każdy, kto chodził na koncerty i żył w tym środowisku w tamtych czasach, ma własną wersję wydarzeń. Wszystkie te historie są jednak do siebie bardzo podobne.

Spacone: Opisane wydarzenia są niezwykłe, bez dwóch zdań. Naszym zadaniem było opisanie ich w zgodzie z rzeczywistością i umożliwienie czytelnikom zinterpretowania ich po swojemu.

Koncert Black Flag w Olympic Auditorium, Los Angeles (1983). Autor – Edward Colver. Zdjęcie dzięki uprzejmości Feral House

Co ciekawe, w książce obalacie stereotyp punków rasistów.
Mattioli: Zgadza się. W tamtym czasie istniały grupy typu White Power, ale nie pokazywały się u nas [w Los Angeles]. Gdyby do tego doszło, zostaliby szybko pogonieni. Kalifornijskie gangi nie chciały mieć nic wspólnego z tym syfem. Na temat zbrodni [białych supremacjonistów z Huntington Beach] powstał szereg artykułów prasowych. Punkrockowcy ze śródmieścia widzieli napływ ludzi z Huntington Beach, a media przypisywały niechlubne zasługi wszystkim, których zrzeszała ta kultura.

Co łączyło tak zróżnicowaną ekipę, jak La Mirada Punks?
Mattioli: Pozwól, że odpowiem: nienawiść. Oni wszyscy nienawidzili siebie samych i chcieli, aby reszta też to poczuła. Nie do końca wiedzieli, co robią, ale wszystko opierało się na czynnikach psychologicznych.

Spacone: Nienawiść i destrukcja okazały się zabawne. Miałeś wtedy ruchy hipisowskie, które walczyły ze społeczeństwem, ale po co to robić, skoro walczenie między sobą sprawia jeszcze większą frajdę. Patologiczna młodzież raczej nie zajmuje się autoanalizą, chodzi tylko o reakcje.

Reklama

Jeden z akapitów w książce rozpoczyna się od słów: „1978 nareszcie dobiegł końca". To doskonale obrazuje ponury klimat, który panował w tamtym okresie w kraju. Dzieciaki nie brały do siebie tego, co się dzieje w państwie, ale całość stanowiła dobry grunt pod wrogie nastroje.
Mattioli: Dokładnie. Nastrój w USA odegrał kluczową rolę. Rządy Reagana, poczucie beznadziei, zagrożenie wojną atomową – wszystko miało wpływ.

Spacone: Świat był wtedy bardzo ciekawym miejscem.

Mattioli: Aczkolwiek niezbyt szczęśliwym.

To, co ciekawi mnie najbardziej, to jak bardzo LMP interesowali się samą muzyką. Frank the Shank pod koniec książki stwierdza, że „gangi zrujnowały punk rock".
Mattioli: Moim zdaniem punk rock i tak nie miał prawa przetrwać próby czasu, nawet bez działań gangów, ale te szalały szczególnie mocno od 83 do 86 r. Wyczerpanie formuły było nieuniknione, nadmiar przemocy też popychał ludzi do odejścia ze sceny. Muzyka cały czas się zmieniała. Artyści nie potrafili stać w miejscu, musieli się rozwijać, odkrywać nowe brzmienia, dostosowywać się. Wielu małolatom odpowiadało to, gdzie się teraz znajdują, szczególnie jeżeli mówimy o tych młodocianych gangsterach. Oni bardzo mocno przyczynili się do sposobu, w jaki ta muzyka się zakończyła. Frank zna wielu ludzi, którzy podchodzili do niego i mówili „Stary, dałem sobie spokój z punk rockiem przez LMP".

Spacone: Pamiętajmy również o tym, że po latach panowania takiego prawa dżungli ludzie przestają chodzić na imprezy. Nie mówię tylko o pobitych i gnębionych, ale również o tych, którzy nie mogli już na to patrzeć. W pewnym stopniu tak, gangi zniszczyły muzykę. Sprawiły, że wyparowała.

Reklama

Mattioli: Tu zagwozdka: Muzycy odpuścili punk, bo chcieli iść dalej czy może powiedzieli sobie „Pierdolę, nie chce mieć już nic wspólnego z tymi wygolonymi na łyso zjebami"?

No tak, takie Black Flag zaczęło robić coraz dziwniejszą muzykę, a inne zespoły przestały trzymać się sztywnych, punkrockowych ram. Sądzicie, że to efekt uboczny przemocy?
Mattioli: To miałoby sens. Najlepszy sposób na odcięcie się? Zmiana wizerunku i muzyki, uśmiercenie swojego fan base'u, a następnie zaczęcie od nowa.

Spacone: Muzyka na początku była bardzo szybka, potem jeszcze i jeszcze szybsza. Poza tym, ile człowiek może słuchać o przemocy? Po jakimś czasie to się nudzi.

Wkurzony Chris i jego kompani (1984). Zdjęcia dzięki uprzejmości Feral House

Co takiego było wtedy w Los Angeles, że tamtejsza muzyka kumulowała w sobie całą nienawiść, agresję i energię? Punkowcy z Waszyngtonu obrywali często w latach 80., ale kiedy przybyli do L.A. doświadczyli jeszcze gorszych rzeczy.
Mattioli: Ostatecznieprzyczyniła się do tego obecność gangów na każdym osiedlu. Do czegoś takiego nie mogłoby dojść w innym miejscu. Los Angeles było miastem pełnym przemocy.

Spacone: Pamiętajcie jaka była przeszłości tego miasta. To zagłębie wariatów, którzy wszystko zapoczątkowali. Ta energia napędza L.A. do dziś. Jeżeli prześledzisz historię tutejszych podwórek itp., to zrozumiesz, że następnym krokiem musiał być punk rock.

To przypomina zagubiony rozdział w historii gangów z Miasta Aniołów, od prohibicji po czasy Bloodsów i Cripsów.
Mattioli: Dokładnie. A tym wszystkim dzieciakom [z La Mirada Punks] przewodził stary wyjadacz ze wschodniego L.A., dlatego wszystko im uchodziło na sucho.

Reklama

Spacone: Poza tym lokalna policja nie potrafiła niczemu skutecznie przeciwdziałać. Robili naloty na koncerty. Wydawało im się, że przemoc oraz stosy ciał są efektem zamieszek, do których tam dochodziło. Nie zdawali sobie nawet sprawy z istnienia tych gangów.

Policja robiła, co mogła, aby kontrolować występy. Posunęła się nawet do zakazywania niektórym zespołom grania koncertów, co miało istotny wpływ na rozwinięcie się ruchu DIY. Myślicie, że bez tej nagonki kapele nie czułyby takiej potrzeby usamodzielniania się?
Spacone: To tylko przyczyniło się do jeszcze większego umocnienia sceny. Próby kontrolowania muzyki odniosły przeciwny efekt do zamierzonego. Nie sprawicie, że przestaniemy nagrywać, koncertować, organizować scenę, ubierać się w ten sposób. Możecie nas bić, ścigać, zamykać. I tak by do tego wszystkiego doszło. Policja tylko dolała oliwy do ognia.

Mattioli: [Daryl] Gates [komendant policji w L.A.] potrzebował jakiś zasług w związku z problemami, o których trąbiły media. Jeżeli miał możliwość zablokować któryś koncert, to robił to, a potem przechwalał się w gazetach co to nie on.

Spacone: Wszyscy mówili: „Mamy tych szalonych punków pod kontrolą". Chcieliby.

Śledź Patricka na Twitterze.