Jonas Åkerlund od początku nie zamierzał, by Lords of Chaos był filmem dla najwierniejszych fanów metalu. Lata temu, gdy doświadczony reżyser teledysków i były perkusista zespołu Bathory wyobrażał sobie pełnometrażową ekranizację morderczych i piromańskich korzeni norweskiego black metalu, wiedział, że formuła standardowej biografii tu się nie sprawdzi. Tragicznie splątane losy Varga Vikernesa z zespołu Burzum i Øysteina „Euronymousa” Aarsetha, założyciela Mayhem, i tak były już obsesyjnie romantyzowane w dokumentach i książkach, w tym również w tej, od której film Åkerlund wziął swój tytuł. Reżyser chciał, by jego opowieść dotarła do nowej publiczności, nawet tej, która nie widzi różnicy między Fantoft a Filosofem.
Powstały w ten sposób film Lords of Chaos (produkcji VICE Studios) to czuły, ale zatroskany fan-fikcyjny hołd dla tej sceny, w którym fundamentalne fakty pozostają niezmienne, ale szczegóły i dialogi zostały przepisane na nowo. Film Åkerlunda, momentami bezsprzecznie absurdalny i dość sensacyjny, odmawia głębszego namysłu nad wciąż aktualnymi problemami szkodliwych poglądów politycznych sceny czy jej muzyczną spuścizną. Zamiast tego uczłowiecza swoich bohaterów, tworząc serię zazębiających się trójkątów miłosnych. Dla przykładu średniowieczny cosplayer i współczesny faszysta Varg Vikernes to porywczy dzieciak, który chciałby wypieprzyć wszystko, co się rusza. Euronymous (w tej roli Rory Culkin) to rozsądny guru reklamy, który pod koniec filmu wygląda jak szczęśliwy John zakochany w Yoko. Blackthorn, często pomijany gitarzysta i filar całej sceny, to niezbyt bystry, ale lojalny przyjaciel.
Videos by VICE
Rozmawiamy z Jonasem Åkerlundem o wyzwaniach związanych z balansowaniem na granicy prawdy i fikcji przy tworzeniu zajmującego filmu oraz o ryzyku romantyzowania faszyzmu i nacjonalizmu w dzisiejszym kontekście.
VICE: Mówiłeś, że chciałeś, by Lords of Chaos był filmem nie tylko dla fanów metalu. Jak udało ci się to osiągnąć na etapie tworzenia scenariusza?
Jonas Åkerlund: Ta historia tak bardzo mnie intrygowała. Byłem nią zafascynowany. Jak wielu ludzi myślałem: „Ta historia należy do mnie. Jest mi bliska. Znam ją lepiej niż ktokolwiek inny”. Ale w pewnym momencie zarzuciłem to i zacząłem myśleć, że powinienem nakręcić film. Wraz z tym pojawiło się skupienie, którego wcześniej nie miałem. Gromadzenie materiałów sprawia mi sporo frajdy. Fajnie się tworzy te postacie. Słuchanie tej muzyki i oglądanie tych dokumentów to świetna zabawa. Tylko że wszyscy widzieliśmy te filmy dokumentalne i wszystkie wyglądają tak samo: trochę ognia i głęboki głos, który snuje opowieść o morderstwach i spalonych kościołach. Zaczęło mi świtać, że powinienem się skupić na relacjach pomiędzy tymi trzema chłopakami, na tym, żeby pokazać, że są ludźmi, przypomnieć, jak mało mają lat. Wszystko to wydarzyło się w Norwegii, nie mieli żadnej wymówki. Nikt ich nie skrzywdził w dzieciństwie, dorastali w przyzwoitych warunkach. Nie są potworami.
Czy dziś, z punktu widzenia historii, można powiedzieć, że po dekadach propagowania nacjonalizmu ktoś taki jak Varg stał się do pewnego stopnia potworem?
Można ich nazywać potworami, można nazwać czymś innym. Ja nie robię z nich dobrych ludzi. Ale film skupiał się na tym, by ustalić, co się wydarzyło i co ich do tego doprowadziło, te małe decyzje, które codziennie podejmujemy. Potrafię się identyfikować z takimi chwilami w moim życiu, gdy z perspektywy czasu patrzę, którzy z moich przyjaciół podjęli złe decyzje. Ja miałem szczęście i podjąłem kilka dobrych. Na przykład, gdy odkryłem montaż filmowy, bo to zupełnie zawładnęło moim życiem. Mógłbym zostać w muzyce, mógłbym dalej siedzieć w narkotykach, poznać niewłaściwych ludzi. Wszyscy znamy te chwile, kiedy przestajesz myśleć jako jednostka, a zaczynasz jako część grupy, albo jesteś pod ogromnym wrażeniem i sam chcesz się popisać.
Dlaczego ta historia pozostaje aktualna, choć upłynęło od niej ćwierć wieku? Czy twoim zdaniem to przez młodzieńczą głupotę i niezachwianą wiarę w to, co się robi?
Byliśmy świadkami tej samej historii już tak wiele razy: w favelach Brazylii, na angielskich przedmieściach, we włoskich gettach. Mogę się założyć, że gdzieś na świecie w tej właśnie chwili jakiś dzieciak kogoś zabija albo robi coś równie głupiego, a my pewnie nawet nigdy o tym nie usłyszymy. Więc sam nie wiem: nie mam pojęcia, dlaczego akurat ta historia tak do mnie przylgnęła, ani dlaczego powstało o niej już dziesięć książek i filmów dokumentalnych. Wielu ludzi jest do niej emocjonalnie przywiązanych, ale trudno tu znaleźć jakiś konkretny powód.
Byłeś członkiem Bathory, innego przełomowego zespołu z sąsiedniego kraju. Kilka lat później reżyserowałeś też teledysk do Candlemass, w którym pojawił się Dead, zanim przeniósł się do Norwegii i dołączył do Mayhem. Jak twoje wczesne doświadczenia na szwedzkiej scenie wpływały na decyzje przy tworzeniu filmu?
W pierwszym akcie filmu jest sporo zabawy i swawoli — gdy odkrywają swoje brzmienie, farbują włosy, rysują logo, nie radzą sobie z dziewczynami, robią imprezy w swoim ogrodzie — bardzo podobnie do moich doświadczeń z zespołów. My też mieliśmy ponure teksty i uwielbialiśmy horrory, eksperymentowaliśmy z symbolami i chcieliśmy być straszni i cool. Różnica polega na tym, że my potrafiliśmy oddzielić rzeczywistość od fantazji, a oni w Norwegii tego nie robili. Czułem, jakbym dobrze znał te postacie, jakbym był z nimi bardzo blisko.
Odkąd zacząłeś pracować nad filmem, obserwujemy, jak w wielu krajach pojawia się nacjonalizm, faszyzm i autorytarni przywódcy. Te idee pojawiają się również w filmie, zwłaszcza w związku z postacią Varga Vikernesa, jego pogaństwem i swastykami. Czy dzisiejszy kontekst wpłynął na to, jak myślałeś o tych postaciach?
Mam pewną teorię — choć to niekoniecznie musi być prawda — że oni nie mieli wtedy żadnych politycznych celów. Ich obecne polityczne przesłanie to coś, co powstawało przez całe lata. Wtedy to były po prostu dzieciaki, które bawiły się symbolami. Widziałem obrazki i zdjęcia w ich pokojach — flagi, rysunki, odwrócone krzyże. Czuło się, że to takie niedorosłe, że idzie w tak wielu różnych kierunkach. Oczywiście dziś wygląda to inaczej, zwłaszcza Varg bardzo otwarcie mówi o swoich politycznych przekonaniach. Wątpię, żeby wtedy je miał.
Czyli twoim zdaniem wiara w te idee w przypadku kogoś takiego jak Varg pojawiła się dopiero później, a to były tylko młodzieńcze wygłupy?
Wszyscy widzieliśmy, jak mówił o tym na przestrzeni lat i wygląda na to, że miał wiele czasu, żeby wszystko przemyśleć. Dorastając, Dopracowywał swoją historię i przekonania, co jest całkowicie naturalne. Dziś ja też mam o wiele więcej oleju w głowie niż wtedy. Varg dziś też już dobrze wie, co jego zdaniem jest dobre, a co złe.
Czy martwiłeś się, że film romantyzuje faszyzm i nazizm, bo wygląda jak filozoficzna iskra, która rozpala jakiś „szalony geniusz” w rodzaju Varga?
Nie wydaje mi się, żebyśmy robili coś takiego. Myślę, że prędzej można by to zarzucać filmom dokumentalny. Moim zdaniem pokazujemy bardzo smutną, nieatrakcyjną stronę tego wszystkiego. Jest w tym prawdziwość, więc nie martwię się o to. Obejrzyj film na spokojnie, a poruszy cię w sposób, jakiego się nie spodziewałeś. Byłem w tak wielu salach kinowych przy okazji wszystkich tych festiwali i pokazów i w powietrzu czuje się energię. Więc nie, nie zauważyłem niczego takiego.
Podobnie książka Lords of Chaos jest dość problematyczna z rzeczowego punktu widzenia, a także dlatego, że jej autor Michael Moynihan od kilkudziesięciu lat opowiada się za faszyzmem i nacjonalizmem. Czy na którymś etapie pojawiała się myśl, że nazwa Lords of Chaos może być zbyt obciążona, żeby jej użyć?
Rozmawialiśmy o zmianie tytułu oraz o wykupieniu praw do książek. Sama historia znajduje się w domenie publicznej, ale lepiej było kupić prawa. Najłatwiejszy dostęp mieliśmy wtedy do Lords of Chaos. Zdaję sobie sprawę, że ta książka jest skażona i że wielu ludzi za nią nie przepada, ale zakochaliśmy się w jej tytule. Kilka razy próbowaliśmy go zmienić, ale zawsze w końcu wracaliśmy do Lords of Chaos. Badania, jakie przeprowadziliśmy, zanim stworzyliśmy scenariusz i cały film, objęły znacznie więcej niż książka. Książka stanowiła tylko jedno z wielu źródeł inspiracji i nauki.
Na początku filmu pojawia się napis: „Oparte na prawdzie, kłamstwach i tym, co się naprawdę wydarzyło”. Czy możesz mi wyjaśnić to rozróżnienie?
W pierwszej wersji scenariusza napisałem „Oparte na prawdzie”, ale potem pomyślałem: „Chwila moment, tu jest też mnóstwo bzdur”, dlatego zmieniłem na „Oparte na prawdzie i kłamstwach”. Z początku w głowie by mi nie postało, żeby coś dodać. Musiałem zachować tyle autentyzmu, ile tylko potrafiłem. Mój współscenarzysta przypomniał mi, że to przecież film, że musimy pozwolić sobie na trochę dowolności w opowiadaniu tych historii, żeby powstał ciekawy, zajmujący film. Część z prawdą to nasze badania i historie, ale zdaję sobie sprawę, że wiele z tej prawdy to prawdy innych ludzi. Ludzie widzą prawdę z różnych perspektyw, dlatego dodałem „i na tym, co się naprawdę wydarzyło”, bo z kilku faktów nie da się podważyć: kościoły płonęły, ludzie umierali i zostawiali po sobie wiele smutku.
Jeden od początku do końca zmyślony element to Ann-Marit, fotografka i dziewczyna Euronymousa, grana przez Sky Ferreirę. Kiedy stało się dla was jasne, że powinna się znaleźć w tej historii?
To część badań, jakie przeprowadziliśmy. Na wielu zdjęciach pojawia się ta sama dziewczyna. Rozpytywałem o nią, ale nikt nie wiedział, kto to. A potem poznałem osobę, która mieszkała z Euronymousem zaledwie trzy tygodnie przed jego morderstwem i ta osoba powiedziała mi, że w tamtym czasie miał dziewczynę. Z tamtego źródła dostałem wystarczająco dużo materiału, by dopisać ją do historii jako jeden z powodów, dla których Euronymous pod koniec filmu dokądś zmierza. Obcina włosy. Pisze do swoich fanów list, w którym mówi, że chce zacząć od nowa z Mayhem i pozbyć się Varga w kontrakcie. Ma dziewczynę. Miałem wystarczająco dużo informacji, by zrozumieć, że wyruszał w jakimś nowym kierunku, a ona na pewno miała z tym coś wspólnego.
Ona go uczłowiecza. Czy sądzisz, że zasługuje na to bardziej, niż jego morderca Varg?
Powtórzę, byli młodzi. Mieli przed sobą całe życie i robili te wszystkie rzeczy, które robisz, kiedy jesteś młody. Nie mówię, że Euronymous był święty. On też robił mnóstwo popieprzonych rzeczy i też był odpowiedzialny za wiele z tego, co się wydarzyło. Byli młodzi i byli ludźmi.
W pewnym momencie Varg próbuje nieumiejętnie wytłumaczyć swoje odpychające poglądy reporterowi, gdy Blackthorn przerywa i pyta, czy ktoś ma ochotę na herbatę. To idiotyczny, szczery i komiczny moment. Czy humor stanowił dla ciebie kolejny sposób, żeby uczłowieczyć te dzieciaki?
Tak, ale też moim zdaniem niektóre sytuacje są po prostu śmieszne. Powaga sceny zamienia się w śmiech, gdy spojrzysz na nią z zewnątrz. Spinal Tap wygląda właśnie tak, bo oglądasz to z zewnątrz. Nie da się nakręcić filmu o dzieciakach i rock’n’rollu bez jakichś popieprzonych, zabawnych akcji. Wiem, że wymagamy wiele od naszej publiczności, więc w filmie musiał się też znaleźć humor. Podczas montażu stworzyliśmy wersję, w której wycięliśmy wszystkie żarty. Wyszło coś strasznie ponurego, bez ani jednego promyka nadziei. Tak samo jest z przemocą. Jeśli ją przytępisz, straci swoją moc. Wszystkie emocjonalne wzloty i upadki są bardzo ważne.
Jedną z głównych dynamicznych osi filmu jest ideologia kontra wizerunek. Euronymous uwielbia budowanie marki, gdy tymczasem Varg jest oddany swojemu zespołowi i związanej z nim pączkującej ideologii. Co jest ważniejsze dla przetrwania tej sagi?
Euronymous słynął ze swojej determinacji i z tego, że potrafił załatwiać rzeczy raz a dobrze, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że dzięki niemu zespół stał się tak sławny i to w czasach przed internetem. Logo Mayhem znajdziesz teraz na całym świecie. Pojedziesz do Disneylandu i natrafisz na ludzi w ich koszulkach. Robił rzeczy, o których dzisiejsi spece od reklamy mogą tylko sobie pomarzyć. Zaczął bardzo wcześnie i prawdopodobnie był w tym o wiele lepszy niż w grze na gitarze czy pisaniu piosenek. Powiedziałbym, że z Vargiem było dokładnie na odwrót. Był świetnym muzykiem, pełnym determinacji, jeśli chodziło o komponowanie. Ale to idzie ramię w ramię i nie sądzę, by dało się podstępem skłonić odbiorców, by coś polubili, jeśli tak naprawdę nie jest dobre.
Mówisz, że chociaż znałeś ich nagrania, słuchanie Mayhem i innych black metalowych kapel nigdy nie było twoją pasją. Co sądzisz dziś o black metalu?
To prawie jakby słuchać muzyki poważnej albo operowej. Z początku niemal boli i jest trochę do bani, ale gdy dasz mu szansę i spędzisz z nim wystarczająco dużo czasu, robi się fantastycznie. Wynaleźli tak bardzo specyficzny gatunek muzyki. Ich brzmienie jest niepodrabiane. Wielu próbowało brzmieć dokładnie tak samo, ale Mayhem to wciąż najlepszy black metalowy zespół na świecie. Są inne, też świetne, ale wciąż daleko im do oryginału.
Co powiedziałby Euronymous o zespołach, które rozwinęły jego brzmienie w tak wielu różnych, nowych kierunkach?
Traktował to bardzo poważnie. Chciał, żeby świat poznał jego muzykę. Każdy artysta tego chce, czego by nie mówił. O to właśnie chodzi — by ludzie poznali i cieszyli się twoją sztuką. Euronymous byłby zadowolony zarówno z tego filmu, jak i z kierunków, w których podąża black metal. Jestem tego całkiem pewien.
Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE US