Od premiery albumu “The Heist” minęły już cztery lata. Macklemore i Ryan Lewis rozgościli się w mainstreamie na dobre, więc kolejne wydawnictwo amerykańskiego duetu, “This Unruly Mess I’ve Made”, różni się znacząco od naszpikowanego hitami poprzednika. A mówiąc wprost: nie dorównuje mu na poziomie muzycznym. Chemia się ulotniła i warto pomyśleć o zmianie.
Wina nie leży bynajmniej w Macku. Temu trudno coś zarzucić – jego warsztat stał się kompletny, co znalazło swoje odzwierciedlenie na nowym krążku. Wspomniany raper, onieśmielony wielkimi sukcesami, udowadnia teraz, że sytuacja z wygraniem nagrody Grammy i przeprosinami w kierunku Kendricka Lamara nie była wyłącznie kurtuazją. Skromny facet zrobił wszystko, by krytyczne głosy w przypadku kolejnego branżowego wyróżnienia zostały ograniczone do minimum. Czaruje swoim flow, pozwalającym mu zmieniać utwory w pokaz fajerwerków, ale chodzi mu o coś więcej niż sztukę dla sztuki. Jeszcze silniej niż kiedyś wyczuwa nastroje panujące w społeczeństwie i jego problemy, zna korzenie, potrafi poprowadzić zgrabny, zaangażowany storytelling i jest przy tym chodzącą, niespotykaną mieszanką pokory i pewności siebie. Żaden z trzynastu kawałków nie daje wrażenia, że tematy powoli zaczynają się wyczerpywać, a narracja jest prowadzona tylko po to, żeby jakoś zapełnić pojawiającą się muzykę.
Videos by VICE
Jeśli jednak myślicie, że słuchanie “This Unruly Mess I’ve Made” jest przyjemnością, to bardzo się mylicie. To jeden z tych albumów, przy okazji których odbiorcy nie mają najmniejszego zamiaru prosić o instrumentale, za to z niecierpliwością wyczekują remiksów. Jeszcze do niedawna Ryan Lewis jawił się jako producent, który ma wszystko, by działać z Macklemorem do późnej starości. Znał potrzeby swojego utalentowanego kumpla, łapiąc w lot, co powinni tym razem stworzyć. Podrzucał mu więc podkłady, które ujmowały dobrze rozumianą złożonością, zachowując przy tym spójność i nośność. Nowe produkcje (poza “Downtown”) to niestety przykład na to, że albo chorobliwa ambicja zjada R.L. od środka, albo panowie stracili swoją twórczą telepatię. Bity są ciężkie i nużące, a dążenie do epickości ścina im głowy. Bryzgają na słuchaczy milionem pomysłów, które nie zostają zrealizowane lub nie potrafią ze sobą zgodnie funkcjonować w obrębie jednego kawałka, a przepych przemienia się w tandeciarstwo.
Całość produkcji brzmi tak, jakby Lewis chciał wejść na wystawną kolację w pałacu w wymiętej, przepoconej koszuli, ze zmęczeniem wypisanym w przekrwionych oczach. Nie tędy droga. Miejmy nadzieję, że Mack nie pójdzie w ślady swojego współtowarzysza artystycznego, bo jeden “TUMIM” – materiał świetny rapersko i koszmarny producencko – wystarczy. Najlepiej by było, żeby na następnym spotkaniu zaintonował: “time to say goodbye”.



