Z miłości do noży. Kolekcjonerzy ostrej stali opowiadają o swych zbiorach

Mówi się że, faceci lubią zabawki. Kupują elektronikę, motocykle, zegarki, pióra. Oraz noże. To narzędzie dziś nadal spełnia swoją pierwotną funkcję, ale zyskało kilka dodatkowych wymiarów. Kolekcjonerzy noży traktują je jak biżuterię, kosztowny gadżet, historyczną pamiątkę z duszą – dla niektórych zbiory stanowią też swego rodzaju inwestycję.

Sam znam ich świat od 7 lat. Zaczęło się od tego, że szukałem noża biwakowego na prezent dla brata. Grzebałem w necie, czytałem opinie, aż wreszcie trafiłem na forum miłośników noży – wiele ze znajomości stamtąd przeszło do realu. Poprosiłem miłośników ostrej stali, żeby odpowiedzieli mi o swoich zbiorach i pasji.

Videos by VICE

Wojtek

Pierwszy nóż kupiłem w 2003 roku. Dlaczego? Oglądałem popularnonaukowy program Jak to jest zrobione, pokazywali tam jak powstają multitoole Leathermana. Oglądałem, oglądałem i pomyślałem – przydałby mi się taki gadżet. Po kilku miesiącach, oprócz tegoż Leathermana, miałem w domu już 50 sztuk innych noży. Teraz moja kolekcja liczy przeszło 350 egzemplarzy. Mam je pochowane w całym domu. Zbieram w zasadzie wszystko co ostre: scyzoryki, foldery, małe i duże noże z głownią stałą.

Oczywiscie, to nie jest tak,że nagle w życiu mnie trzepnęło – i pomyślałem – będę zbierał noże. Od zawsze miałem coś ostrego pod ręką, starą finkę czy inne PRL-owskie ostrze, ale właśnie to 13 lat temu zacząłem świadomie zbierać noże. Poznałem cały ten światek, mnogość producentów, modeli i materiałów. Tak – w nożach kręci mnie to, z czego są – albo lepiej, mogą być – zrobione. Zdecydowanie patrzę w nożach na materiały. Dziś tytan, włókno węglowe i najlepsza stal. Zdarzają się też kamienie szlachetne i piękne, wielowarstwowe ostrza.

Jednak najpierw patrzę na projekt. Jak ma coś w sobie, przyciąga moją uwagę – muszę go mieć. W dobie cyfryzacji i internetu można w zasadzie kupić wszystko, zewsząd. Często w realu nie ma gdzie pomacać noża, który mi się spodobał. Dopiero po otwarciu paczki sprawdzam jego ergonomię i jakość wykonania. Kolejny mój nóż niekoniecznie musi być piękny, ale musi mieć w sobie to coś. Ogólną linię, ergonomię albo detal wykończenia.

Moje oczka w głowie to cztery noże składane (foldery) produkcji Williama Henry’ego. To malutkie dzieła sztuki. Nadal funcjonalne, z głownią o niespotykanej twardosći 67 HRC (przeważnie noże są hartowane do ok. 54 stopni w skali Rockwella – HRC). Kiedyś proponowano potrójną cenę za jednego z tych maluchów… sorry, zostają u mnie.


Patrzymy z bliska. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Spośród całej kolekcji używam może do 5 noży. W kieszeni zawsze mam Spyderco Paramilitary. To dobry nóż. Na wyjazdy biorę coś większego, ale nadal to te same 3-4 noże. Nie mam gdzie używać ponad 300 noży. Reszta grzecznie leżakuje. Z 500 sztuk już przeszło mi przez ręce. Kolekcjonerzy nie znają granic. Oczywiście nie przeskoczę wartości konta czy zawartości portfela, ale jeśli mogę sobie pozwolić – biorę ten nóż.

Zdecydowanie, co czwarty to zakup impulsywny, przekraczający budżet. Trochę żona pokrzyczy, będzie ciężko, ale nóż zostaje.

Piotr

Ojciec był wędkarzem, a dziadek myśliwym, także chcąc nie chcąc, już od najmłodszych lat obcowałem z nożami. Swój pierwszy dostałem będąc małym szkrabem – niestety po 3 dniach gdzieś go posiałem. Grało się za młodu w pikuty czy państwa miasta. I proszę: nikomu nic się działo, żadnych obciętych palców czy uszu. Da się. Tylko trzeba podchodzić do tego z głową.

W 2006 roku trafiłem na ogólnopolskie forum miłośników ostrości. Dotarło do mnie jak mało wiem o nożach. Później odkryłem warszawski sklep Świat Noży. Pierwsze, na co zwróciłem uwagę przy tych wszystkich markowych nożach, to cena. Zamurowało mnie. Kupiłem niewielki składany nożyk – Benchmade Pika.

Moja kolekcja to teraz ok. 50 sztuk. Ale bywało różnie. W sumie przerobiłem dobre 1000 noży. Brałem wszystko. Składane, z głownią stałą, polskie, zagraniczne. W krytycznym momencie „choroby nożowej” potrafiłem wydać jednorazowo nawet kilka tysięcy złotych na jeden nóż. Później musiałem łatać tę dziurę, sprzedając inne, mniej lubiane egzemplarze. Tak bardzo zależało mi na tej „perełce”. To był hardcore. Teraz mam kilka noży, których nigdy nie sprzedam. To wyroby z manufaktury Crusader Forge, produkowane w Stanach. Ciężko dostępne, wyjątkowo toporne i kosztowne kawałki stali.

Noże kupuję oczami. Najpierw musi mi się spodobać. Duża część moich zbiorów to dzieła polskich wykonawców. Tu o wyborze decyduje stosunek ceny do jakości. Jeszcze nas nie stać na amerykańskie ostrza (chociaż nieraz to piękne projekty), a krajowe prawie nie odbiegają jakością od tych zza oceanu. Za to gigantyczna różnica jest w cenie. To co mogę kupić od naszego knifemakera za 600 zł, u wuja Sama miałoby tę samą cenę, ale w dolarach. Nasze chłopaki przywiązują też wielką wagę do wykończenia. Tu nie ma miejsca na niedoróbki. A i często zdarzają się bardzo fajne projekty. Kiedy masz swoją wizję tego narzędzia, preferowane wymiary czy ulubione materiały to może być totalnie zrobione pod ciebie. Trochę to trwa, ale potem możesz cieszyć się unikatowym, jedynym modelem na świecie.

Rodzina nigdy nie miała problemów z moim zbieractwem. Żona wie, że część z nich jest kosztowna, mówię jej: coś się stanie, mnie zabraknie – sprzedasz.

Czasami tylko zauważałem, który był używany, jeszcze do niedawna nie potrafiła składać niektórych modeli.

Miałem bardzo pokaźną kolekcję, ale zmieniły się priorytety. Wiele sztuk sprzedałem gdy kupiłem drugi samochód, wymagał remontu a forsę miałem zamrożoną w nożach. Myślę, że jak przy każdym kolekcjonowaniu, i tu można mówić o inwestycji – ale pod żadnym pozorem nóż nie może być używany. Każde, nawet najdrobniejsze ślady pracy od razu obniżają cenę. Wyjątkiem są modele wycofane z oferty, od dawna nie produkowane. Te cieszą się większą popularnością niż specjalne edycje, prototypy czy sprint runy. Są przypadki, gdzie niektóre modele zyskiwały z czasem dwukrotnie na wartości. Sam mam kilka sztuk, których nigdy nie użyję. Po prostu mi ich szkoda.

Mam za to kilka takich, z których chętnie korzystam codziennie. Poza basenem czy plażą zawsze mam przy sobie nóż. Wielkiej roboty nie robi. To zadania typu obranie jabłka, otwarcie koperty czy ucięcie niesfornej nitki. Jednak gdy nieszczęśliwie zapomnę ostrza z domu i wyjdę „goły”, nagle okazuję się, że jest coś do przecięcia. Bólu nie ma: w samochodzie zawsze mam back-up – właśnie na takie okoliczności. A na wyjazdach… to raczej sam szukam pretekstów do użycia noża.

Jasiek

Gdy zachorowałem na depresję, siedziałem przed komputerem i gapiłem się na obrazki. Trafiłem na zdjęcia noży. Coś we mnie drgnęło, wtedy zacząłem się interesować tymi hartowanymi kawałkami stali. Trafiły do mnie swoją użytecznością i prostą formą. Od zawsze lubiłem wycieczki, włóczęgi. Nóż utożsamiam z tym elementem podróży, który wraca z tobą do domu. To tym narzędziem wystrugałem kosturek i zbudowałem szałas. To tym narzędziem porąbałem drewno na ognisko, zaostrzyłem patyk i pociąłem kiełbaskę. To ono jeszcze pachnie tym wszystkim w domu.

Bardzo lubię noże z historią, albo takie które kojarzą mi się z czymś dobrym.

Wiele lat temu, gdy przeglądałem prasę w brytyjskiej księgarni, trafiłem na opis noża marki Busse. Autorem tekstu był instruktor sztuk przetrwania Ron Hood, a model który opisywał to Straight Handle Battle Mistress. Od razu mi się spodobał, jednak wiele lat minęło, nim pierwszy egzemplarz trafił w moje ręce. To drogie noże i dopiero po dekadzie miałem możliwość kupna jakiegoś Busse. Cenię w nich solidność wykonania, stal z której są zrobione i ich pokaźne rozmiary. Wielkim atutem jest też dożywotnie gwarancja, która idzie za nożem. Nie raz kupowałem używane egzemplarze – wtedy są sporo tańsze – i miałem ten spokój ducha, że co by się nie stało, to firma je naprawi lub wymieni. W końcu czegoś trzeba wymagać od noża, który kosztuje tyle co rower. Miałem sporo modeli tej marki, zostawiłem sobie moje ulubione i najczęściej używane.

Prawie wszystkie ostrza, które mam to praktyczne narzędzia turystyczne, obozowe lub kuchenne. Zdecydowanie zbieram ostrza z głownią stałą, składaki mam ze 2 czy 3. No i mam starego Leathermana. Często dokręcam nim klamki na uczelni, bo mnie wkurza jak latają. Na uniwersytecie dobrze znosi się różne dziwactwa. Nikogo nie dziwi, że w teczce między książkami mam zawsze jakiś nóż – ba, czasami nawet celowo go eksponuję. Wszyscy już zdążyli się przyzwyczaić. Zazwyczaj jest to niewielkie ostrze któregoś z polskich knifemakerów. Używam go do najróżniejszych rzeczy: zaskakujące ile można zrobić nożem, jak człowiek nawyknie, że ma go przy sobie.

Przez lata zbierania przeszły przez moje ręce z pewnością ponad dwie setki noży. Jakoś nigdy dokładnie nie liczyłem, nawet nie wiem dokładnie ile teraz mam. Ważne, że zostały te, które wyjątkowo lubię, no i moja Bojowa Kochanka z Prostą Rękojeścią Ta sztuka ma u mnie dożywocie.

Jeden zbiera znaczki, drugi monety a trzeci noże. To choroba społecznie oswojona pod nazwą kolekcjonerstwa. Kupuję je z poczucia wewnętrznego przymusu. Nie wiem czy wszyscy tak mają, ja na pewno. Nie szukam w tym żadnego interesu, nigdy nie myślałem, że uda mi się na tym zarobić. To znaczy da się, jasne, są ludzie którzy sprowadzają jakieś sztuki ze Stanów, albo czatują na aukcjach, żeby potem sprzedać z zyskiem – ale to nie moja bajka. Sam mam teraz parę sztuk na sprzedaż, trochę już się ciasno robi w szufladach, ale nie wiem czy wyjdę przy tym na zero.