W sprawie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy każdy ma swoje zdanie. Jedni powiedzą, że to wspaniała inicjatywa, która jednoczy i aktywizuje ludzi, przypomina o pomocy słabszym i chorym, stanowi wielki pokaz bezinteresowności. To prawda. Inni zwrócą uwagę, że medialna oprawa kosztuje, że udział publicznych służb wcale nie jest za darmo, wreszcie że Jerzy Owsiak utrzymuje się ze swojej fundacji. Oni też mają rację. W tej dyskusji na każdy argument znajdzie się kontrargument. Spór emocjonuje, krzykacze krzyczą, karuzela się kręci, a wszyscy zdają się zapominać o cichym bohaterze – Narodowym Funduszu Zdrowia. Modnie jest gardzić wszystkim, co państwowe (bo państwowe = złe lewactwo = Związek Sowiecki!), ale to NFZ ratuje ludzkie życia na skalę nieporównywalnie większą, niż inkubatory Owsiaka. Ale NFZ nie ma koncertów i nie mówi „siema”, trudniej pokazać go w kamerze.
W wielu rozmowach słyszę anegdotyczny dowód o sprzęcie z naklejonym serduszkiem WOŚP-u, który każdy przecież widział kiedyś w szpitalu. Tak, trudno go nie zauważyć. Jednak gdyby onaklejkować całe wyposażenie szpitala, które zakupiono z państwowych środków, personel chodziły w fartuchach z motywem NFZ, na ścianach szpitali mielibyśmy gigantyczne logotypy, przed otrzymaniem znieczulenia musiałbyś wysłuchać dżingla Ministerstwa Zdrowia, a opatrunki przez kilka tygodni przypominały by ci, kto sfinansował twoją operację (budżet NFZ w 2015 wynosił 67,5 mld zł, WOŚP w zeszłym roku zebrał ponad 1000 razy mniej). „Zaraz, zaraz” – powiesz – „przecież to z moich podatków!”. To prawda. Z twoich, moich, Zygmunta Solorza, Leszka Czarneckiego, z VAT-u, PIT-u, CIT-u. Wszyscy, nawet ci najzdrowsi, składają się na tych, którzy mają mniej szczęścia. W końcu szczęście może skończyć się w każdej chwili, a nikt z nas dobrze nie wie, co siedzi w jego genotypie, ani kiedy stopnieją miliony na koncie.
Videos by VICE
„Dlaczego mam gdzieś Przystanek Woodstock” – przeczytaj wyznanie wieloletniego festiwalowicza.
Wszystko brzmi pięknie, ale każdy z nas zna kogoś, komu powiedziano, że na swoją operację musi zaczekać dwa lata. Ci, którzy mogą sobie na to pozwolić (oraz część tych, którzy nie mogą – czekam cały czas na ogłoszenia w stylu: „Nie możesz sobie pozwolić na operację? Przyjdź do kredytów chwilówek!”) płacą wtedy za to, by operacja nastąpiła szybciej, narzekając na publiczne ubezpieczenie i to, że „płacą dwa razy”. Jednak nawet, jeśli za swoją operację zapłacisz kilkanaście tysięcy złotych, to zwykle odbędzie się ona przy użyciu sprzętu zakupionego z publicznych funduszy, albo chociaż ekspertyzę wykona lekarz, który lata doświadczeń zdobywał na etacie w publicznej placówce. Opłacasz tylko część rzeczywistych kosztów. Wbrew pozorom nawet prywatne szpitale zarabiają nie na komercyjnych pacjentach, ale właśnie na kontraktach z NFZ.
Wychowani w cywilizacji dobrobytu, takie rzeczy jak opieka zdrowotna przyjmujemy za pewnik. Kaszlesz krwią, miałeś wypadek, przedawkowałeś jakąś dziwną substancje – trafiasz do szpitala pod opiekę specjalistów, zero pytań. Nie zawsze tak było – choć prowadzone przez Kościół szpitale (nazywane hôtel-Dieu, czyli „domami gościnnymi Boga”), w dużej mierze bezinteresownie oferujące opiekę społeczną i medyczną rozpowszechniały się od wczesnego średniowiecza, a podobnych instytucji można się doszukiwać w starożytnym Egipcie, Grecji, Chinach czy Indiach, to do XVIII w. szeroko zakrojone, publiczne zainteresowanie sprawą zdrowia ograniczało się głównie do liczenia zmarłych i tworzenia obszarów kwarantanny podczas epidemii.
Powszechne ubezpieczenie zdrowotne pojawiło się znacznie później. Nawet gdy opieka zdrowotna zaczęła podlegać coraz większym regulacjom (powód: przechodzące przez rewolucję przemysłową miasta, przeludnione i brudne, stawały się biologicznymi bombami zegarowymi), pacjenci stawali zwykle przed wyborem: płać albo umieraj w domu. Jednym z największych eksperymentów XX w. było stworzenie w Wlk. Brytanii systemu powszechnego ubezpieczenia, który pozwalałby każdemu obywatelowi na bezpłatną opiekę zdrowotną – utopia niczym ze Związku Radzieckiego udała się w kolebce nowoczesnego kapitalizmu w 1946 r., kiedy lewicowy rząd Clementa Atlee wprowadził Akt o Narodowej Służbie Zdrowia (Atlee przoduje zresztą w rankingach popularności brytyjskich premierów do dziś) – dla porównania, w „socjalistycznej” PRL darmowa opieka zdrowotna objęła wszystkich obywateli dopiero w 1972 r.
Zarówno w Wlk. Brytanii, jak i w Polsce, medialne nagłówki dotyczące służby zdrowia zwykle mówią o kryzysie czy zapaści. Prawda jest jednak taka, że służba zdrowia znajduje w permanentnym kryzysie i zawsze będzie jej brakować pieniędzy. Budżet służby zdrowia może przyjąć nieograniczone ilości gotówki, szczególnie w starzejącym się społeczeństwie. Budżet opieki zdrowotnej co roku jest budżetem kryzysowym – na pewne rodzaje terapii po prostu nie wystarcza pieniędzy. Wbrew temu, co mówi premier Szydło („Pacjent nie może być pozycją w bilansie, lekarz księgowym, a szpital przedsiębiorstwem”), tak właśnie wyglądają realia w skali makro. Ale to dzięki publicznemu ubezpieczeniu zdrowotnemu otrzymasz fachową opiekę, nawet jeżeli czujesz, że od czytania tego tekstu dostałeś raka. Nie ważne, czy wrzucasz do puszki Owsiaka, czy częstujesz jego wolontariuszy elaboratem o tym, dlaczego tego nie robisz – pamiętaj, że powszechna służba zdrowia to jedno z największych osiągnięć naszej cywilizacji. WOŚP to tylko miła i umiarkowanie pożyteczna zabawa.