FYI.

This story is over 5 years old.

Newsy

Zadzwoniliśmy do ludzi, którzy przejmują na siebie cudze mandaty

W internecie nie brakuje ludzi, którzy ogłaszają chęć przejęcia cudzych punktów karnych na swoje konto. Postanowiłem z nimi porozmawiać

„Dzień dobry, a dokąd to się pan tak spieszy?". Screen z programu „Jedź bezpiecznie" via TVP

Jak donosi Rzeczpospolita, nie maleje popularność sprzedaży punktów karnych. Mechanizm jest prosty: osoba, która popełniła wykroczenie podaje, że to nie ona prowadziła samochód, tylko właśnie opłacony „słup". Cały proceder to poważne naginanie prawa, ale trudno go wykryć, bo urzędnicy nie mają podstaw, aby kwestionować oświadczenia kierowcy i słupa. Szczególnym zainteresowaniem cieszy się eksport tychże na Ukrainę. Nic dziwnego, bo kupcy (słupy) ze wschodu biorą 20-30 złotych za jeden punkt, a polskie ceny zaczynają od złotych 60, a sięgają nawet 200.

Reklama

W internecie rzeczywiście nie brakuje ludzi, którzy wyrażają chęć przejęcia punktów na swoje konto. Postanowiłem porozmawiać z ludźmi, którzy przejmują na siebie cudze wykroczenia. Pierwszy telefon odebrał raźny męski głos: „Dojeżdżam do pracy tylko dwa kilometry, długich tras nigdzie nie robię, mam czyste konto, a wiem, że niektórzy jeżdżą często i dla zarobku". Czy nie obawia się konsekwencji? „Konsekwencje prawne to są dopiero jak te punkty już się sprzeda". Zainteresowanie ponoć też jest spore: „Dzwonił do mnie przed chwilą urzędnik z Unii Europejskiej, żeby sprzedać punkty".


Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco. Za to nie ściga policja


Kolejne telefony już nie były tak pomyślne. Raz, po tym jak powiedziałem, że jestem dziennikarzem i szukam (anonimowych) rozmówców, dosłownie słyszałem jak słuchawka oddalała się od rozmówcy w odgłosach gardłowego „KSZKSZKSZZZ… Słabo pana słyszę". Niczym w kiepskich amerykańskich komediach. Jeszcze inny człowiek stwierdził, że to oferta informacyjna i nie ma charakteru handlowego, a tak w ogóle to robi badania do licencjatu, więc to całkowicie prywatna sprawa, a teraz siedzi w pracy, jest nauczycielem, toteż nie ma czasu się dzielić wynikami swojej „sondy". Jak mogę sądzić potencjalni rozmówcy obawiali się konsekwencji nawet przy gwarancji maksymalnej dyskrecji.

Gdy wyczerpałem pulę ogłoszeń z ostatnich kilku miesięcy postanowiłem zadzwonić na numery sprzed kilku lat – ponieważ proceder nie jest wcale nowy, był już wiele razy opisywany. „A wie pan to chyba moja była dziewczyna wrzucała, ja to nic nie wiem" – mówi mężczyzna z ogłoszenia zamieszczonego przez nick Gosia043. Wiele numerów już nie działa. W końcu odebrał pan o powściągliwym tonie: „Wie pan co? To było z 7 lat temu, to chciałem sobie jakoś po prostu zarobić pieniądze, ciężko było o pracę. Pomyślałem, że jest to jakaś opcja: raz, że pomóc komuś, a dwa, że mi by się przydały jakieś pieniądze na własne wydatki – bo jakiś super pieniędzy by z tego nie było. Ale zawsze coś, tak? Wrzuciłem ogłoszenie, ale odzewu nie było, w ogóle nikt się do mnie nie odezwał w tej sprawie. Byłem wtedy na pierwszym roku studiów, miałem wtedy 19 lat, zrobiłem wtedy dopiero co prawo jazdy". Na pomysł wpadł sam, nikt ze znajomych nie zajmował się niczym podobnym.

Dzwonię pod kolejne numery. Odbierają ludzie, którzy brzmią jakby byli w pośpiechu – często słyszę, że chętnie porozmawialiby, ale „dopiero po 16" – ogłoszenia w internecie pochodzą nawet sprzed siedmiu lat, ich autorzy pewnie ułożyli sobie życie inaczej. Dlaczego to robili? „Widząc jak powszechne to zjawisko było w internecie, to nie przyszło mi do głowy, że mogą tego jakiekolwiek konsekwencje takiego zachowania" – mówi jeden z zabieganych.

O to, czy sprzedawcy punktów mają się czego obawiać, zapytałem Łukasza Majchrzaka z Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym (które to jest odpowiedzialne za m.in. fotoradary z których pochodzą mandaty „zdatne" do przepisania). „Jeżeli w jakiejś weryfikacji okaże się, że jest jakaś niepewność po naszej stronie to jak najbardziej możemy taką osobę wezwać w charakterze świadka celem wyjaśnienia sprawy. I takie sytuacje się zdarzają. Klasycznym przypadkiem jest casus, gdzie osoba wskazana [jako kierowca] jest mężczyzną, a na zdjęciu ewidentnie widać kobietę. Potem oczywiście każda sprawa jest indywidualnie weryfikowana".