​Na manowcach popkultury z G. Braunem

Źródło: Flickr/istolethetv

Grzegorza Brauna trudno traktować z należytą powagą. Jego odważne sądy na temat powiązań dziennikarzy radia TOK.fm z lożami masońskimi (a dokładniej z lożą B’nai B’rith) niemal z automatu sytuują go na obrzeżach poważnej polityki. Uśmiech politowania wywołać może także gorące Pana Kandydata pragnienie/napomnienie, by modlić się do króla Polski (zwłaszcza iż powszechnie wiadomo, iż III RP od dawna posiada władcę koronowanego w osobie Maryi Panny zawsze dziewicy), czy innych postulatów spod znaku kościoła, szkoły i strzelnicy. A jak kandydat Braun radzi sobie jako filmoznawca?

Videos by VICE

Gwiezdne Wojny stanowią jeden licznych popkulturowych fenomenów, który swój sukces zawdzięcza harmonijnej równowadze formy i treści, właściwemu miejscu na osi czasu oraz skutecznemu marketingowi. Stanowiące odpowiedź na głód bohaterów, jaki dotknął USA po katastrofach Wietnamu i Watergate — Gwiezdne Wojny stały się podstawowym punktem odniesienia dla całych rzeszy fanów na całym świecie. Dzięki efektom specjalnym opowieść o dzielnych rycerzach w ich stalowych rumakach zmieniła się w ponadczasowy epos. Prawdziwą „Iliadę” na miarę Murici. Żyłę złota dla Lucasa dzierżącego prawa do sprzedawanego merchandise’u.

Świadectwem rangi tej „nowej amerykańskiej mitologii”, gdzie archetypiczni herosi muszą się zmierzyć z „Imperium Zła”, a młody bohater dokonać procesu indywiduacji w iście jungowskim stylu, jest nie tylko popularność kościoła (zakonu?) rycerzy Jedi — oficjalnego amerykańskiego wyznania, ale i transformacja języka reaganowskiej rewolucji lat 80. Czy wobec tego, konserwatywny polski polityk i wolnorynkowiec nie powinien tej opowieści przyklasnąć? Otóż z pewnością space opera Lucasa w Braunie wzbudza ciepłe uczucia, choć swoją interpretacje wykłada z miną równie marsową, jak gdyby wygłaszał akurat „judeo-sceptyczne” poglądy (eufemizmom chwała).


Źródło: YouTube

Nie da się ukryć, iż interpretacja kandydata Brauna jest intelektualnie kusząca. W końcu opowieści z happy endem dawno już się nam znudziły. Jednoznacznie pozytywni bohaterowie, to nie materiał na wciągający obraz. Nawet tak krystalicznie czystych herosów jak Superman współczesna kultura stara się ukazać jako – przynajmniej częściowo – niejednoznacznych. To więc, że Braun ujmuje się za Imperium, potępiając Republikanów, sterowanych z tylnego siedzenia przez Bezpieki z Jedi Academy, może tyleż bawić, co cieszyć. Być może porównywanie Kuklińskiego i Skywalkera (ojca) jakoś się nam w umysłach nie klei. Niemniej ja się braunowską interpretacją zachwycam. I to zachwycam podwójnie! Z jednej strony fala hejtu wezbrała i ewidentnie dworującego sobie Brauna nakryła czapką. Zastępy trolli z prawej i lewej strony spolaryzowanej Polszy pod każdym postem skakały sobie do gardeł aż leciały wióry.

Któryś z komentatorów pokusił się o całościową obronę „potencjalnie prezydenckiej” interpretacji Gwiezdnych Wojen, wykazując, iż Imperium Palpatinea było liberalną utopią, rządzoną co prawda silną ręką, ale sprawiedliwie, a Gwiazda Śmierci była tylko niewielkim wydatkiem budżetowym. Wpis został spuentowany zachętą do lektury Murray Rothbarda, intelektualisty na poważnie postulującego prywatyzacje trotuarów. Paradne po prostu. Jednak najistotniejsze jest w tym to, iż Braun dokonał typowo postmodernistycznej dekonstrukcji dzieła filmowego. Tym samym znalazł się w nurcie równie sobie ideologicznie obcym, co skład loży B’nai B’rith zdaje się przeciętnemu zjadaczowi chleba (i soli). Ten metodologiczny zwrot wskazuje, że nawet gdy pięknie się różnimy stosunkiem do Chrystusa Króla i Jar-Jar Bingsa to przed pułapkami postmoderny ustrzec się trudno nam wszystkim.