Fotografie granicy amerykańsko-meksykańskiej są zazwyczaj bardzo ponure. Wysoki płot. Jeden czy dwóch surowych strażników. Ogromne, pokryte śmieciami połacie pustej przestrzeni po obu stronach. Jednak te 3326 km lądu, wraz z wartą wiele miliardów dolarów barierą graniczną, nie są całkowicie pozbawione życia, a także ulotnych śladów po nim. Wręcz przeciwnie.
Richard Misrach, fotograf słynący z zamiłowania do rozległych, otwartych przestrzeni i nietypowego oświetlenia, ostatnie pięć lat spędził, fotografując przedmioty, na które natknął się w okolicach amerykańsko-meksykańskiej granicy – to rzeczy pozostawione przez imigrantów przedostających się przez nią w nadziei na nowe życie. Plecaki, buty, książki, piłki do nogi, portfele – wszystko znalazł na tej wyschniętej, pylistej ziemi. Nie wiąże się z nimi żadna konkretna tożsamość. Ludzie, którzy je porzucili, dawno zniknęli, i nikt nie wie, co się z nimi stało.
Videos by VICE
Misrach nawiązał współpracę z meksykańskim kompozytorem Guillermem Galindem. Razem przygotowują projekt, który będzie trwał aż do zaplanowanego na 2016 rok wielkiego finału w postaci dużej, wędrownej interaktywnej wystawy. Galindo konstruuje z przedmiotów znalezionych przez Misracha funkcjonalne instrumenty muzyczne, na których da się grać. Na pierwszy rzut oka worek podróżny czy trampek to banalne obiekty. Jednak artyści razem próbują zwrócić uwagę na człowieczeństwo ukryte za statystykami. Chcą uświadomić odbiorcom, że każdy zgubiony but należał do jakiejś zagubionej konkretnej osoby.
Co przyciąga cię do granicy z Meksykiem?
Na pustyni Napa robię zdjęcia już od 40 lat. Zawsze postrzegałem te tereny jako gigantyczną scenę – na amerykańskich pustyniach dzieje się wszystko: od ćwiczeń z materiałami wybuchowymi na poligonach do testów nuklearnych. Od lat jestem też świadomy problemów związanych z tą granicą, ale był to tak nagłaśniany temat, że nie kwapiłem się do jego poruszania. Jednak w ostatniej dekadzie granica przechodzi intensywną militaryzację i właśnie to zwróciło moją uwagę. To naprawdę paradoksalne zmiany. Do tej pory fotografowałem już na prawie całej długości granicy z Meksykiem, od Pacyfiku do Zatoki Meksykańskiej. I, jak dla mnie, ten proces wskazuje na to, że w obrębie zagadnień związanych z suwerennością narodową USA zachodzi ogromny zwrot. To wszystko rozgrywa się w tych krajobrazach. Nie jestem dziennikarzem – zwyczajnie przyglądam się tej kwestii z szerszej perspektywy i obserwuję, jak przemawia do nas krajobraz.
Czy czujesz, że dzięki współpracy z Guillermem Galindem te efemeryczne przedmioty, które znajdujesz, np. śmieci lub pojedyncze buty, odzyskują tożsamość?
Tak. Jeśli przejdziesz wzdłuż granicy, znajdziesz dużo odpadków pochodzenia ludzkiego – plecaki, butelki po wodzie, tenisówki – ale to tylko śmieci przysłaniające krajobraz. Dopóki nie zaczniesz ich otwierać. Dla przykładu: pewnego razu zajrzałem do znalezionego plecaka; były w nim jasnożółte bokserki z podobiznami postaci z kreskówek, paczka prezerwatyw Trojana, duża butelka wody kolońskiej, pasta i szczoteczka do zębów oraz surferski T-shirt. I wtedy uświadomiłem sobie – mój Boże, to przecież portret młodego mężczyzny! W innym plecaku, na który trafiłem ok. 500 mil od poprzedniego miejsca, odkryłem pudełeczko na szminkę z lusterkiem i uroczą, małą portmonetkę, w której było jakieś 70 pesos. To należało do młodej dziewczyny. Gdy zdecydujesz się otworzyć te tzw. śmieci, uwalniasz z nich ludzi. To bardzo poruszające.
A więc tak: podchodzę do tych przedmiotów wizualnie, ale Guillermo – który wymyślił ten projekt jeszcze przed naszą współpracą – próbuje znaleźć życie w każdej rzeczy, którą przynoszę z pustyni. Zbieram je dla niego, bo on miewa na granicy problemy. Ponieważ ja jestem białym mężczyzną o niebieskich oczach, mogę tam przebywać i pracować. Jeśli wybierze się tam Guillermo, może się to skończyć naprawdę nieprzyjemnie.
Nigdy nie przytrafiły ci się żadne kłopoty?
To było interesujące. Fotografuję już bardzo długo, więc się do tego przyzwyczaiłem. No, ale jestem starszym białym facetem z dużym aparatem fotograficznym i statywem. Prezentuję się bardzo formalnie i niegroźnie. Gdy do kontroli zatrzymuje mnie patrol, muszę się poddać badaniu wykrywaczem. Są to jednak tereny państwowe, więc wolno mi tam przebywać. Jak już strażnicy mnie sprawdzą, robią się bardzo przyjaźni – niektórzy wyjmują nawet iPhone’y, żeby pokazać mi własne zdjęcia. Przyzwyczajają się do mojej obecności i w pewnym sensie zaczynają dbać o moje bezpieczeństwo. Czuję się całkiem spokojnie, wiedząc, że gdzieś tam czekają i ciągle obserwują moje poczynania. W przypadku kolorowej osoby wyglądałoby to zupełnie inaczej.
Czy sama rozległość krajobrazu i jego odludność nie budzą w tobie czasem agorafobicznych reakcji?
Nie, im dalej od ludzi, tym lepiej. To chyba kwestia egzystencjalna. Gdy tam jadę i jestem sam na środku pustyni, czuję, że to coś pierwotnego. Chociaż muszę zaznaczyć, że fotografowałem również gęściej zaludnione rejony i mury przechodzące przez miasta. Tereny na całej rozciągłości granicy są bardzo zróżnicowane: czasami płynie rzeka (np. Rio Grande w Teksasie), a czasami krajobraz jest bardziej zagospodarowany, miejski, jak w Nogales w stanie Arizona. To najdziwniejsza i najbardziej surrealistyczna sprawa – ściana dzieli miasto na dwie połowy, odcięto tam od siebie rodziny i przyjaciół. Teraz jest Nogales w USA i Nogales w Meksyku.
Czy czujesz, że każdy przedmiot, który napotykasz nieopodal granicy, to pozostałość po jakiejś tragedii?
Wedle najnowszych doniesień mamy 52 tysiące dzieci podróżujących bez opieki, które przedzierają się przez pustynię z Ameryki Środkowej i dostają się do USA tylko po to, żeby zaraz je tam aresztowano. Dwa tygodnie temu fotografowałem specjalne punkty, w których ludzie zostawiają na pustyni wodę i jedzenie dla imigrantów.
Bo mogą się przebić na to odludzie tylko po to, by tam umrzeć?
Tak. W jednym miejscu spędziłem kiedyś cztery godziny i w moje buty oraz dłonie powbijały się kolce kaktusów. To naprawdę boli i ciężko je wyciągnąć – w końcu musiałem buty wyrzucić. A ci ludzie, w tym dzieci, podróżują przez te tereny nocą. Raz znalazłem parę tenisówek pasujących na czterolatka i dwa egzemplarze Biblii, na których namalowano kredkami serduszka. Te bardzo małe niewinne dzieciaki przedzierają się na przełaj przez rozległy i niebezpieczny teren. Albo kobiety – bez przerwy padają tu ofiarami gwałtów. Ludzie przybywają na granicę z desperacji, szukając szansy na rozpoczęcie nowego życia. To prawdziwa tragedia. To 52 tysiące tragedii.
Guillermo, przyglądam się właśnie zdjęciu instrumentu zrobionego ze znalezionych przy granicy ubrań i wygląda on trochę jak kukła. Jest dosyć poruszający.
Tak, ten konkretny instrument stanowi odzwierciedlenie kukieł, na które można się natknąć na granicy. To dziwny instrument.
Czy naprawdę można na nim – i na innych instrumentach stworzonych przez ciebie z tych przedmiotów – grać?
Tak, ale w przypadku każdego instrumentu wymaga to sporo ćwiczeń i praktyki. Nawet ja jeszcze się uczę, jak wydobyć z nich dźwięk. Każdy instrument stroi się według jego własnej skali, a nie zachodnich standardów.
Czy próbujesz promować ideę, że za każdą statystyką, za każdym z tych przedmiotów, kryje się człowiek taki jak my?
Tak. Musimy zrozumieć, że te rzeczy – a przecież takich samych używamy i my w codziennym życiu – należały do kogoś, kto cierpiał. Ludzie próbujący przekroczyć granicę musieli pić wodę, potrzebowali butów. Byli tacy jak wszyscy inni. Mimo to dla wielu osób te tragedie to tylko liczby. Instrumenty pokazują im, że za każdą z tych tragedii stoi jednak człowiek.
Instrumenty to urządzenia, które muszą być obsługiwane przez ludzi. Tak więc niejako z definicji stanowią kanał łączności między pierwotnym właścicielem przedmiotów i osobą grającą na instrumencie.
GG: Racja. Uważam, że te obiekty są święte, niezwykle wyjątkowe i trzeba się z nimi delikatnie obchodzić.
RM: Guillermo rekonceptualizuje te przedmioty, które bez jego interwencji w pewien sposób straciły swoje znaczenie, lub koncepcja tragedii nadała im inne znaczenie. Ich ponowne użycie, ich uwolnienie sprawia, że zaczynasz zwracać na to wszystko uwagę.
Richard, czy jeździsz po okolicy zupełnie sam, aby zbierać te przedmioty?
Tak – żeby wybrać się na taką wycieczkę, muszę naprawdę się w to wczuć. Wstaję ok. 4 rano i podróżuję aż do wieczoru. Moja żona mówi, że żyję wtedy dzięki korzonkom i jagodom – nie lubię spędzać czasu w kawiarniach, więc jem głównie różne mieszanki drobiazgów przygotowane na wyprawę. Ją przeraża to, jak się odżywiam, będąc na pustyni. Tam jednak wdrażam się całkowicie w proces fotografowania i ciągle zachowuję czujność, bo śledzę zmieniające się światło. Wychodzi mi to najlepiej właśnie wtedy, gdy jestem sam.
Gdzie nocujesz podczas tych wypraw?
Przez pierwsze 35 lat spałem na tyle mojego volkswagena campera. W ciągu tych 40 lat miałem ich pięć. Jednak ostatnimi czasy – z powodu bólu kręgosłupa – sypiam w motelach. Muszę przespać noc w prawdziwym łóżku.
Który ze znalezionych do tej pory przedmiotów wzbudził w tobie największe emocje?
GG: Gdy pierwszy raz udałem się do Laredo w stanie Teksas, znalazłem dziecięcy plecak ozdobiony postacią z kreskówki. Tak się złożyło, że był to ulubiony bohater mojego syna. To, że chłopak w wieku mojego syna przedzierał się przez te pustkowia ze swoim plecaczkiem, poruszyło mnie do głębi.
RM: Moje doświadczenie jest zupełnie inne. Guillermo tworzy teraz niesamowite dzieło w oparciu o coś, co znalazłem całkiem niedawno – stary, hiszpańskojęzyczny biblioteczny egzemplarz Doktora Żywago. Leżał tuż przy murze granicznym. To piękne, oprawione w skórę wydanie książki, która – mimo że traktuje o Rosji i o zimnej wojnie – niesie znaczące przesłanie odnośnie tego, co dzieje się obecnie wzdłuż naszej granicy. To, że ktoś zgubił tę książkę tak po prostu, w jednej ulotnej chwili, jest dla mnie niezwykle poruszające.