Alcest - Kodama

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Alcest - Kodama

"Kodama" to album, na którym muzycy francuskiej grupy Alcest doskonale pokazują, jak powrócić do dobrze znanej formuły w najwyższym stylu.

Alcest to jeden z najbardziej rozpoznawalnych blackgaze'owych zespołów. Kiedy jednak ich koledzy z Deafheaven czy Altar of Plagues wraz z przebiegiem kariery coraz bardziej zbliżali się do czystego black metalu, Francuzów zdecydowanie bardziej interesowało rozwijanie shoegaze'owych i post-rockowych elementów. Doprowadziło to do tego, że owszem, na "Souvenirs d'un autre monde" i "Ecailles de Lune" można było bez problemu dopatrywać się muzycznych korzeni zespołu. Na późniejszych "Les Voyages de l'Ame" czy szczególnie "Shelter" muzycy częstowali nas za to szeregiem romantycznych, nieco onirycznych piosenek, zupełnie pozbawionych podwójnej stopy i zbliżających grupę w stronę… popu.

Reklama

Neige, lider i właściwie jedyny stały członek Alcest, zapowiadał "Kodamę" jako powrót do blackgaze'owych korzeni. Czy tak jest w rzeczywistości? Niewątpliwie! Owszem, w pierwszym utworze otrzymujemy delikatny śpiew, przypieczętowany "ooo-ooo-ooo" w refrenie, które z black metalem nie mają wiele wspólnego. Jednak już brzmienie perkusji, niepozbawionej wyrazistej stopy i licznego użycia ride'ów, podpowiadają w jakim kierunku będzie zmierzała pozostała część albumu. W kolejnych utworach blackowych tropów mamy już aż nadto. Czy mocno przesterowana, nisko prowadzona partia gitary w instrumentalnym "Onyx" czy perkusja w "Eclosion". Ba, w drugim z tych numerów, jak i w "Oiseaux de proie" oraz "Je suis d'ailleurs" pojawia się nawet blackowy scream, którym to Neige nie rozpieszczał słuchaczy w ostatnich latach.

Czy to jednak oznacza, że Alcest zrezygnowali z tych sennych, romantycznych melodii, jakimi raczyli słuchaczy na ostatnich albumach? Oczywiście, że nie. Cała magia Alcest z dwóch pierwszych krążków polegała na łączeniu skrajności - brutalizmu black metalu z shoegaze'owym rozmarzeniem. A na "Kodamie" otrzymaliśmy dokładnie to samo, za co niegdyś fani pokochali francuską grupę. Nie spodziewajcie się więc brutalnych, pędzących riffów, bo nacisk kładziony jest przede wszystkim na atmosferę. Jeżeli coś wzmaga agresywną stronę utworu to są to bębny, ściana dźwięku i wokal. Chociaż z tym ostatnim - oczywiście - nie zawsze. Mimo kilku momentów bowiem Neige w dalszym ciągu lubuje się w czystym śpiewie. I nie da się ukryć, że jest coś poruszającego w tych jego niepewnych, introwertycznych partiach. Kiedy obie twarze (a właściwie style wokalne) lidera Alcest funkcjonują obok siebie, robi się szczególnie interesująco. Jeśli więc coś uznać za największą zaletę "Kodamy" to zdecydowanie jego dychotomiczną naturę.

Trudno wymienić najlepszy utwór, gdyż wszystkie zrealizowane zostały z najwyższą dbałością o jakość. Zapewne selekcja była dość mocna, bo otrzymaliśmy zaledwie 6 utworów (7 w wersji deluxe), trwających łącznie nieco ponad 40 minut. Nie tylko pozwoliło to uniknąć wpadek, ale również uzyskać odpowiednie tempo krążka od początku do końca. Otrzymujemy dzieło spójne i przemyślane. Dzięki temu po wszystkich chwilach spędzonych z "Kodamą" odczuwa się lekki niedosyt. Bo jak to? To już? Przecież minęło tak szybko.

Udało się! "Kodama" to nie tylko powrót do klimatów dwóch pierwszych krążków. To krążek, który może spokojnie walczyć wśród fanów o miano najlepszego albumu Alcest. W kontekście pierwszych dwóch albumów nie jest to może żadna rewolucja, ale nie obraziłbym się, gdyby Neige na stałe zdecydował się podążać tą drogą. Póki co proponuję raczyć się "Kodamą", bo zdecydowanie są ku temu powody.