Omar Souleyman – Bahdeni Nami

Owszem, na pytanie “Kim jest Omar Souleyman?” możesz odpowiedzieć “nie wiem”, ale jeśli będący grubo po czterdziestce, syryjski muzyk weselny remiksuje Bjork, jest zapraszany na festiwal organizowany przez Caribou i podpisuje kontrakt z wydawnictwem będącym własnością Modeselektora , to znaczy, że wiedzieć raczej wypada. Bo to już trochę więcej niż kolejna hipsterska fanaberia.

Co gra Omar? To, co podjął ze spuścizny kurdyjskiej, arabskiej i asyryjskiej – wiadomo jak jest z granicami, wśród tak mocno przemieszczających się społeczeństw – i w gronie towarzyszy “podrasował” na potrzeby współczesnej, użytkowej muzyki ludowej. Główną klasyfikacją gatunkową jest dabke, gatunek biorący swoją nazwę od tańca popularnego w Libanie, Syrii, Jordanii czy Palestynie. A w praktyce? Słyszymy jadowitą, elektryczną wersję tradycyjnego, strunowego sazu i syntezator z mnóstwem pokręteł, jeden z tych następców minimooga, obsługiwany tak, że brzmi jak w “łamiącym kark techno”. Do tego głos Omara, niezmordowanego wodzireja, czasem trochę śpiewającego poety. Takie transowe, mocno improwizowane disco arabskie. Kto miał okazję jechać przez Maghreb wypełnioną po brzegi taksówką, odbierał egipską telewizję muzyczną czy poprosił o jakąś lokalną płytę z bazaru wybierającego się na Bliski Wschód towarzysza, odnajdzie znajome dźwięki, nie zdziwi się tą intensywnością czy skalami. Wspólny mianownik istnieje, w Polsce pewno pod nieszczęśliwym hasłem “muzyka z kebaba”. W każdym razie ten kebs jest odpowiednio pikantny i naprawdę grubym cieście.

Videos by VICE

Jedyny problem w tym, że skoro płytę wydaję nowa wytwórnia, dokoptowano na jej potrzeby nowych producentów (za poprzednie “Wenu Wenu” odpowiada Four Tet, tu uzupełnia go Modeselektor, Gilles Peterson i remiksujący Legowelt), to można w efekcie spodziewać się czegoś nowego. Nic z tego, o ile Omar był ci wcześniej znany i nie jesteś zapalonym orientalistą czy znudzonym studyjnym realizatorem, to “Bahderi Nami” będzie powrotem na stare śmieci. Może trochę inaczej ułożone, bo każdy producent wyciąga na wierzch troszeczkę co innego i na przykład “Bahdeni Nami” w wydaniu Four Teta ma tu najmasywniejszą, najbardziej zbasowaną perkusję, podczas gdy zwarte, rwące numery Modeselektora najczytelniej eksponują detale. Może bardziej wypolerowane, bo im w dalej w las, tym mniej to brzmi jak z chodnika, czy z amatorskiego nagrania. Ale efektu “przecież już to słyszałem” trudno się pozbyć. Otwierające “Mawal Menzal”, ładne, nienachalne i krótkie, z perlącym się sazem i emocjonalnym śpiewem eksponującym wszystkie właściwości egzotycznego języka obiecuje coś więcej. Reszta – nie licząc może wolnego, powściągliwego “Darb El Hawa” i remiksu w duchu bezdusznego, przekombinowanego house’u – to już hipnotyzująca, niekończąca gonitwa, ostre, szarże wchodzących sobie paradę instrumentów, oklaski, okrzyki i brawurowy wokalny slalom Souleymana rozprawiającego o kolejnej “habibi”. Ciekawe ile jeszcze to będzie działać.