​Opowiem wam, jak byłem kiedyś skinem

Powoli dobiega czterdziestki, mieszka w stutysięcznym mieście na zachodzie Polski, zupełnie bez przyszłości. Z pewną nostalgią wspomina czasy lat dziewięćdziesiątych, kiedy jako reprezentant ruchu skinhead razem z kolegami siał postrach w mieście, nie tylko wśród punków. Mówiąc o tamtej dekadzie nie jest w stanie ukryć nostalgii i pewnej tęsknoty za czymś, czego już nie ma. Dziś – przynajmniej tak się prezentuje – jest zupełnie innym człowiekiem. Skończył studia filozoficzne, zainspirował się św. Tomaszem z Akwinu, zaczął co niedzielę pojawiać się w kościele. Były skinhead, intelektualista, ideowiec. Jednostka oryginalna i wyjątkowa, zupełnie jak czasy o których mi opowiedział. Internet przepełniony jest tendencyjnymi wypowiedziami na ten temat. To pierwsze takie szczere, choć podane od wewnątrz, rozliczenie z przeszłością.

VICE: Jakie były początki Twojego skinowania?
Robert*: Założyłem buty, ogoliłem głowę i zostałem skinem (na jego twarzy pojawia się demoniczny uśmiech). Tak po prostu.

Jakie zauważasz największe subkulturowe różnice między latami dziewięćdziesiątymi a rokiem 2014?
Moim zdaniem stało się coś złego. Nie ma wartości, które można by nazwać wyższymi. Takie, o które nastolatkowie w latach dziewięćdziesiątych walczyli – i, co więcej, mieli oponentów do tej walki. Teraz wszystko znikło na rzecz konsumpcji. W tamtych czasach każdy musiał jakoś podpisywać się pod pewnymi wartościami i identyfikować się z nimi. Dzisiaj o czymś takim nie ma mowy. Bunt, jeśli w ogóle można o nim dziś mówić, kieruję się w stronę – w cudzysłowie – stereotypów seksualnych, gdzie młodzież kontestuje wyłącznie role płciowe. Nastolatkowie zarówno nie buntują się przed niczym, jak i niczego nie afirmują. Są powierzchowni i wyzuci z głębszych przemyśleń.

W ruchu skinhead były podziały?
Oczywiście, podziałów było mnóstwo. Chyba żaden ruch nie jest w stu procentach spójny, to tylko fasada dostrzegana przez osoby niewtajemniczone. Byli ci zorientowani na kwestie nacji, narodowi socjaliści, ideologowie jak i po prostu zainteresowani czystą chuliganką i piciem piwa. W pewnym momencie nastąpiło rozdzielenie skinheadów i kibiców – nawet młyn na stadionie rozbił się na dwie grupy. To wszystko naturalne podziały wynikające z zaangażowania w ruch i z pewnego rozwoju intelektualnego. Kolega z mojej ekipy powiedział kiedyś „faszyzm to gówno”, na co drugi nie myśląc długo ożenił mu kosę pod żebra. Nie była to jakaś duża blizna, ale sama historia mówi dużo o tamtych czasach i realiach. Tego typu sytuacje w takim ruchu działają inaczej – to ten atakujący staję się bohaterem, bezkompromisowym skurwielem pozbawionym strachu. Rację ma ten, który wygrywa, ale pokonany swoją ofiarą też zaświadcza o autentyzmie i wierze poglądom.

Skinom często przypina się łatkę nazioli. Dużo w tym prawdy?
Nie wiem, jak sytuacja wyglądała na Górnym Śląsku, natomiast w większości był to stereotyp przedstawiany w mediach. Opinia publiczna miała dzięki temu argument do zwalczania całej grupy. Jeśli chodzi o sympatie nazistowskie, byli to głównie chuligani. Mimo wszystko jednak mała ich część przejawiała zaangażowanie politycznie. Dla niewielu liczyło się więcej niż – i tu znów cudzysłów – działalność stadionowo-uliczna. Cały heilujący, narodowo-socjalistyczny etos był przyklejany na siłę, niekoniecznie miało to związek z rzeczywistością.


Źródło: Flickr/Madasor

W jakiej najbardziej hardkorowej sytuacji uczestniczyłeś?
Było ich wiele, trudno jest teraz wybrać jedną. To, co obiektywne nie zawsze łączy się z tym, co przeżywa człowiek. Wszystkie te sytuacje dotyczyły możliwości spotkania złodziei. Po udzieleniu wywiadu przez braci Kijanowskich [chodzi o książkę Ewy Wilk „Krucjata łysogłowych” opowiadającą o polskich skinach, wydaną w 1994 roku – przyp. red.] weszliśmy w otwarty konflikt ze złodziejami wszelkiej maści, bowiem okazało się, że jesteśmy dla nich zagrożeniem. To zaogniło całą sytuację i przyczyniło się do polaryzacji – linie podziału nie biegły tak prosto, ponieważ część skinheadów wchodziła w konflikt z prawem.

Ganialiście za brudasami?
Przez pewien czas były regularnie patrole – tak to nazywaliśmy – spotykaliśmy się w tym samym miejscu, piliśmy alkohol, śmialiśmy się i kiedy nachodziła nas ochota, szliśmy na spacer. Chodziliśmy w kilkanaście, czasami w kilkadziesiąt osób, czasami dołączali do nas zaprzyjaźnieni kibice. Trochę chodziło o zwykłą przygodę, trochę o spuszczenie komuś wpierdolu. Ale bardzo rzadko dochodziło do dużych bijatyk. Czterdziestoosobowa grupa miała problem, żeby trafić na podobną liczebnie ekipę adwersarzy. Ci, których było mniej, po prostu uciekali. Czasami, kulturalnie, spuszczaliśmy wpierdol jednemu we trzech – każdy kopał, aż się nasycił. Najgorzej było wówczas, gdy ktoś uciekał przez dłuższy czas i w końcu został powalony. Potem podbiegał każdy i częstował go butem – była to nagroda za cały wysiłek i trud włożony w pościg, w trakcie którego rodziła się jeszcze większa agresja. Wtedy do głowy uderzało wkurwienie i kwestia zmęczenia schodziła na dalszy plan.

Nie można było inaczej wyładować agresji?
Przez dziesięć lat grałem w klubie w nogę. Wydaje mi się, że byłem całkiem niezły – do dzisiaj zresztą nawinąłbym bez problemu niejednego małolata. To też był dobry sposób na wyładowanie się, chociaż w pewnym momencie przestało starczać na to czasu i ochoty.

Dużo razy okopałeś komuś ryj?
Nigdy nie celowałem w głowę, zawsze wybierałem schaby albo korpus. Ale spuściłem komuś wpierdol naprawdę sporo razy, choć samemu też zdarzyło mi się dostać. W tym bilansie jestem jednak zdecydowanie na plus (po raz kolejny wybucha sardonicznym, jokerowym śmiechem). W czasie skinowania praktycznie nie było miesiąca, żebym nie nosił jakichś śladów walki. Ale rzadko używało się noży, prędzej korzystało się z kastetów.

Pod to kopanie podłączaliście ideę czy wpierdol był wartością samą w sobie?
Nie można wykluczyć jednych i drugich pobudek i przesłanek takiego spędzania czasu. W moim przypadku chodziło jednak o ideę. Zostałem wtajemniczony w świat wartości, świat polityki i zacząłem się tym interesować. Przez pewien czas byłem nawet prezesem Młodzieży Wszechpolskiej w moim mieście. Co ciekawe, mieliśmy spotkania w salce katechetycznej i największym antysemitą był tam ksiądz. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł do nas i zdecydowanym tonem rzucił „pamiętajcie, żeby żadne żydostwo się między wami nie zalęgło”. Dla mnie kwestie rasowe nie były jednak nigdy najważniejsze. Zacząłem sporo czytać na ten temat, zasłona która wcześniej oddzielała mnie od kwestii politycznych kojarzonych tylko z momentami głosowania nagle opadła. To uświadomienie następowało jednak małymi krokami, pamiętam dobrze czasy jak w szafie trzymałem niewymiarowo duży kij baseballowy – oczywiście nie miałem żadnej piłki, trudno było takie dostać nawet w sklepie. Kij, który kupiłem był jednak sporo cięższy i większy niż normalny, w dużym stopniu utrudniał pościgi, dlatego nie zabierałem go na akcje.

Kiedy biłeś się ostatni raz?
Z pobudek ideologicznych – bardzo dawno. Kiedy ktoś mnie zaczepia, staram się unikać konfrontacji. Nie boje się bić, powiem więcej – lubię to robić, ale dziś jednak myślę o konsekwencjach. Inne kolory na twarzy, przestawiony nos – wyobrażam sobie, jakie historie wymyślaliby w pracy [mój rozmówca jeździ wózkiem widłowym w ogromnej hali produkcyjnej – przyp. red]. Czasami trzeba dać komuś po ryju, ale zwyczajnie się to nie opłaca. A taka zwykła uliczna bijatyka sprowokowana przez kogoś przytrafiła mi się chyba w zeszłym roku. Ale regularnie ćwiczę na siłowni i w razie potrzeby nie boję się stanąć do pojedynku.

W czasach swojej ulicznej działalności miałeś kilkanaście lat. Co na to rodzice?
Byli zapracowani, pochłonięci tamtą zmieniającą się rzeczywistością. Robotnicza rodzina, której Balcerowicz zgotował trudny okres nie miała specjalnie czasu na wychowywanie dziecka. Niełatwo było związać koniec z końcem, rodzice zostawali w pracy po godzinach, co prawda potem przy obiedzie mama pytała mnie co nowego w szkole, ale oczywiście kłamałem – edukacja nie była wtedy dla mnie najważniejsza. I tak dzień po dniu.


Źródło: Flickr/Esteban Berríos Echeverría

Dużo Twoich znajomych już nie żyje?
Znalazłoby się kilka osób, których już nie ma. Zejścia nie były naturalne, niektórzy nie dożyli nawet trzydziestki. Zdarzały się zarówno samobójstwa, przedawkowania, jak i nieszczęśliwe wypadki. Mam trzydzieści sześć lat, więc siłą rzeczy część moich znajomych już nie żyje – albo ledwo żyje.

Muzyka była dla was ważna?
Mogę odpowiadać tylko ze swojej perspektywy. Dla mnie muzyka nie była aż tak istotna – ważniejsza była warstwa tekstowa, która niosła treści ideologiczne. Sama muzyka natomiast nie różniła się specjalnie od typowego punka.

Mieliście problemy z policją?
Trudno tu mówić o jakimś ich strachu, ale policja była dziwnie nieskuteczna. Świadectwem ich impotencji są akcje na stadionach, których w latach dziewięćdziesiątych było mnóstwo. Pobicia stały na porządku dziennym, zdarzały się też ofiary śmiertelne. Był to czas, kiedy jeszcze nie do końca otrząsnęliśmy się ze starego systemu – komunistyczni funkcjonariusze nadal pełnili swoje funkcje i przemoc nie była specjalnie piętnowana. Nie istniała jeszcze cała ta dzisiejsza narracja medialna. Znamienne były sytuacje na stadionach, gdzie przez pół meczu obrzucano policjantów przeróżnymi rzeczami a wszystko kończyło się rozejściem do domów. Nikt nie myślał o wyciąganiu konsekwencji. Pamiętam, jak dopiero w 1998 roku psiarnia przyszła na stadion z kamerą i każdy przy wejściu na mecz musiał pokazać twarz. To były takie nieśmiałe początki.

Jesteś w stanie powiedzieć, że stałeś się innym człowiekiem?
Cały czas słucham tych samych płyt, jestem łysy i noszę podobne ciuchy, więc w pewnym stopniu jestem taki jak dawniej. Na przeszłość patrzę z uśmiechem i ciepłym sentymentem. Wiele razy zastanawiałem się, jaki bym był gdyby nie stare czasy. Nie do końca potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo nie przeżyłem żadnej alternatywnej rzeczywistości. Niczego nie żałuję, mam dużo wspomnień.

Co myślisz patrząc dzisiaj na młodych skinów?
Nie widuję ich za bardzo, nie wiem czy coś takiego w ogóle istnieje. Mieszkam w stutysięcznym mieście, może na przestrzeni kraju wygląda to inaczej. Chętnie bym porozmawiał z takimi młodymi skinami. Wśród młodzieży można teraz zauważyć modę na patriotyzm, ale to nie do końca idzie w parze ze świadomością historyczną. Ta moda została sztucznie wywołana przez składy hip-hopowe, które wykończyły się w narracji stricte ulicznej i musiały sięgnąć po coś nowego. Pojawiła się nisza – możemy być dumni, waleczni, bohaterscy – to sprawny komercyjny zabieg.

Dziewczyny was się nie bały? Skini mieli powodzenie wśród płci przeciwnej?Musielibyśmy wejść w delikatną psychikę dziewczyn. Swoista atrakcyjność nienawiści i agresji miała ogromne znaczenie. Spotkałem się z dość oszałamiającym odbiorem ze strony płci przeciwnej. Zdarzało mi się usłyszeć „wydajesz się taki straszny, tak się ciebie bałyśmy a naprawdę jesteś taki fajny, można z tobą porozmawiać”. Oczywiście, bardzo mnie to cieszyło ale też i trochę zdziwiło. Takich sytuacji było jednak tak dużo, że po pewnym czasie nawet zaczęło mnie to nudzić. Moje ideologiczne naładowanie stało wyżej niż kwestie przyziemne.


Źródło: Flickr/Paul Townsend

Skończyłeś studia. Ruch skinhead raczej nigdy nie był utożsamiany z wyższym wykształceniem. Gdzie znalazłeś wspólny mianownik tych dwóch składowych? Nie miałeś ochoty nigdy zajebać swoim kolegom z grupy?
Tak, jestem po filozofii na Mickiewiczu. Bardzo zainspirował mnie św. Tomasz z Akwinu i postanowiłem głębiej wgryźć się w temat. Ale wracając do pytania, sytuacja raczej była przekręcona w drugą stronę. To ja czułem się jak outsider – moje postrzeganie ich i ich postrzeganie mnie było zupełnie różne. Wyglądałem na trochę niepewnego siebie człowieka, który przyjechał z mniejszego miasta. W Poznaniu świadomość, także ta ideologiczna, była znacznie większa. Na swoich znajomych z roku patrzyłem trochę z ironią, momentami z pokorą, ale w sytuacji granicznej nie miałbym żadnych problemów. Wiem, że mogłoby we mnie dojść do głosu coś, czego nie byli nawet świadomi i co mocno by ich zadziwiło.

Jak w tym wszystkim znalazłeś miejsce dla katolicyzmu? Czujesz się czasami jak nawrócony grzesznik?
To bardzo trudna kwestia, nie do końca jestem w stanie nawet to wytłumaczyć. Uważam, że rzeczywistość religijna i rzeczywistość woli zawsze ma ze sobą styczność. Pamiętam, jak byłem kiedyś z kumplem na święceniu jajek – podwinięte spodnie, martensy błyszczące jak psu jajca – dla czystej manifestacji usiedliśmy w pierwszej ławce. Jedna z moich nauczycielek powiedziała wtedy „łysy wulgarny jest, ale w kościele w pierwszej ławce siada”. Roman Dmowski też ewoluował w stronę katolicyzmu – wystarczy poczytać „Kościół naród państwo”. Uważam, że nie można rozdzielić polskości i katolicyzmu i jako narodowiec po prostu szedłem w stronę religii. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że polskość jest jednak mimo wszystko wartością mniejszą niż katolicyzm. Dziś jestem regularnie praktykujący, staram się co niedzielę chodzić na Mszę świętą i regularnie się spowiadać. Nie uważam, żeby w starciu z moimi poglądami była to jakaś schizofrenia. Po prostu w tamtych czasach trzeba było się bić.

Po przeprowadzeniu rozmowy zamówiliśmy wódkę, którą piliśmy (z przerwami na piwo) prawie do 8 rano. Nasz rozmówca doprowadził do dwóch scysji (jedna o mało co nie skończyła się porządnym mordobiciem – z ustawkowym kibicem lokalnej drużyny), jednak niczym wytrawny demagog wypunktował swoich oponentów słowem. Następnego dnia o godzinie 17:40, niesamowicie skacowany, wysłałem mu sms-a z pytaniem o formę. Odpisał zdawkowo: „Ok, zaraz idę do kościoła”.

* Imię zostało zmienione przez redakcję