Childish Gambino - Awaken, My Love!

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Childish Gambino - Awaken, My Love!

W kontekście trzeciego longplaya Donalda Glovera samo narzuca się pytanie: czy ten chłopak naprawdę gra funk, czy tylko "gra" funk - tak jak jedną ze swoich ról?

Glover od początku swojej drogi muzycznej ma problem z autentyzmem. W końcu karierę zaczynał w stand-upie i serialach komediowych, a swój raperski pseudonim Childish Gambino wziął z generatora ksyw w stylu Wu-Tang. Jak kogoś takiego traktować poważnie? Tym bardziej w środowisku tak zafiksowanym na punkcie prawdziwości, jak hiphopowe?

I rzeczywiście - po wydaniu dwóch znacząco zatytułowanych albumów z nerd-rapem, "Camp" (2011) i "Because the Internet" (2013), Donald został ulubieńcem hipsterów, ale co bardziej ortodoksyjni fani hip-hopu zachowywali chłodny dystans. Ci uczciwsi musieli jednakowoż przyznać - koleś może nie jest mistrzem ceremonii z czołówki, ale ma groove, wyczucie melodii i nieszablonowe teksty, dotykające tematów tak rzadkich w rapie, jak bullying czy dorastanie w pełnej, niepatologicznej rodzinie.

Reklama

Ten pozytywny vibe i status mięczaka, jaki Gambino wokół siebie wytworzył, paradoksalnie procentują właśnie teraz, gdy postanowił porzucić nawijkę na rzecz śpiewu. Porzucić hip-hop sensu stricto na rzecz tego, co było tuż przed hip-hopem - funku, jaki Glover, rocznik 1983, może znać tylko ze starych nagrań. Nie uładzonego quasi-funku ze współczesnych list przebojów, od gigantów popu pokroju Bruna Marsa, Justina Timberlake'a czy nawet Pharrella, ale tego esencjonalnego, korelującego z klasycznym disco i soulem, tego od Earth, Wind & Fire, Parliament-Funkadelic czy wczesnego Prince'a.

Ludwig Göransson, stały współpracownik Glovera, sugestywnie rekonstruuje tamtą erę. Kosmiczne synthy, psychodeliczne gitary, brzęczące talerze, słodkie chórki - efekt dalece bardziej niż standardową retro-wycieczkę przypomina produkt żywcem wyjęty z lat siedemdziesiątych. Zarazem Gambino ma świadomość, że pod względem wokalnym nawet nie ma co marzyć o wskoczeniu w skórę Prince'a czy Jamesa Browna. Dlatego też sprytnie ucieka w charakterystyczne dla funku motywy, jak gardłowe wrzaski, zaśpiewy falsetem, wstawki mówione, cmokanie, chrząkanie i tym podobne atrakcje. I nawet jeśli Glover tylko gra funkmastera - że wrócimy do pytania z początku - to co z tego, skoro jest w tym wiarygodny.

Ostatecznie dostajemy więc album, który jest jednocześnie autorskim eksperymentem, jak i kolażem hołdów i inspiracji o relatywnie szerokim spektrum. Epicki, sześciominutowy "Me and Your Mama" zaczyna się jak kawałek z repertuaru Kool and the Gang, a ląduje w okolicach The Isley Brothers. "Boogieman" na wejściu kojarzy się z dokonaniami George'a Clintona, a kończy laserami rodem z Sun Ra. "Baby Boy" napędzany jest Rhodesem w duchu Ricka Jamesa, a z kolei w zapętloną linię basu i jammujący bit najlepszego na płycie, rozkosznie chilloutowego "Redbone" bez trudu mógłby się wpasować Bootsy Collins (choć złośliwsi mogliby się upierać, że gospodarz brzmi tu raczej jak Macy Gray).

Co wszakże istotne, mimo że wartość płyty leży głównie w jej specyficznej atmosferze, Gambino nie unika socjopolityki, refleksji nad rodzicielstwem ("Don't take my baby boy / Don't take my pride and joy") czy kryminalizacją Afroamerykanów ("Though we're not the one / But in the bounds of your mind / We have done the crime"). W sensie narracyjnym "Awaken, My Love!" przypomina poniekąd kapitalny serial "Atlanta", który wyniósł Glovera w ubiegłym roku do rangi hollywoodzkiej gwiazdy: lekka i zabawowa forma nie przysłania ważkich treści, ściśle rezonujących z doświadczeniami czarnych w Ameryce AD 2016.

Toteż może zamiast zachodzić w głowę, czy Glover to bardziej aktor, czy bardziej raper, komediant, tekściarz, wokalista i tak dalej, przyjmijmy po prostu, że to multitalent - i po krzyku.