FYI.

This story is over 5 years old.

Internet

Łukasz Jakóbiak to ostateczny argument za delegalizacją coachingu

Czyżby wszyscy coache mieli rację mówiąc, że marzenia są na wyciągnięcie ręki? Odpowiedź brzmi: nie, nie są

Zdjęcie: Łukasz Jakóbiak w wywiadzie z Mateuszem Grzesiakiem w 2014 r.

„Jeżeli czegoś bardzo pragnę, to zapierdalam" – sentencjonalnie stwierdza Łukasz Jakóbiak. Vloger, kołcz i samozwańczy psycholog tak bardzo pragnął pojawić się w słynnym talk show, że sobie ów występ zamarkował (poniekąd w nadziei, że gospodyni programu wspaniałomyślnie zaprosi go na swoją kanapę). Reakcja: martwa cisza na łączach z Rockefeller Plaza oraz biała gorączka internautów.

Reklama

Podobno Jakóbiak marzył o tym występie od zawsze. Kiedy jedni fantazjują o postawieniu stopy na Marsie, inni pragną zbudować teleport w swojej piwnicy, naszego showmana w snach nawiedza wizja dygnięcia grzecznie przed Ellen DeGeneres. Zaszczyt – podkreślmy – dostępny jedynie największym celebrytom, ewentualnie jakiemuś zacnemu trenerowi koszykówki ze społecznikowskim zacięciem lub kierowcy autobusu, który uratował pasażerów przed śmiercią.

Łukasz póki co nie jest ani sławą hollywoodzkiego kalibru ani kawalerem Medalu Za Ofiarność i Odwagę, toteż drogę do popularnego The Ellen Show musiał przeorać innymi sposobami. Tak oto niczym car-bomba na Nową Ziemię, na fanów Jakóbiaka spadła niespodziewanie łamiąca wiadomość. „To jest KOSMOS, a to dopiero początek! EKSCYTACJA NA POZIOMIE MILION! EllenDeGeneres pozdrawiam" – oznajmiał na Facebooku (pisownia oryginalna), opatrując wpis zdjęciem w towarzystwie ani chybi samej gwiazdy telewizji NBC. Czyżby się udało? Czyżby Łukasz i wszyscy jego przyjaciele po kołczowskim fachu mieli rację mówiąc, że marzenia są na wyciągnięcie ręki?

Nie, Jakóbo po prostu uskutecznił ustawkę, jakiej nie powstydziłyby się grupy rekonstrukcyjne pod Grunwaldem. Wynajęci ludzie z pietyzmem zapalonych modelarzy odtworzyli telewizyjne studio, a wynajęta platynowowłosa pani wcieliła się w rolę samej DeGeneres. Podobno nad całym tym performancem wizjoner z Radomia pracował przez blisko trzy lata. I w tym miejscu aż prosi się o odtworzenie stosownego fragmentu wiekopomnego speechu Zbigniewa Stonogi: „Nie warto było, kurwa".

Reklama

Najnowsze informacje z odmętów ludzkiej kultury. Polub fanpage VICE Polska i bądź na bieżąco

Nie warto, bo nawet wielbiciele Łukasza obrócili się przeciw niemu, zarzucając mu niecną hucpę i karmienie własnego ego. Jeden z nich stwierdził, że netowy guru równie dobrze mógłby owinąć się zerwaną taśmą i udawać, że właśnie pokonał linię mety maratonu. Atrapa studia nie zdała egzaminu jako ostatni środek lokomocji w drodze z Radomia na Manhattan. Zresztą, nie oszukujmy się, Homo internetus ma z reguły dobrze skalibrowany wykrywacz bullshitu. Nawet na profesjonalnym planie zdjęciowym Paweł Małaszyński nie przekona nikogo, że jest aktorem, a Patryk Jaki, choć staje czasem na sejmowej mównicy, nie wypada na tyle wiarygodnie, by uwierzyć, że nie znalazł się tam przypadkiem.

Kim w ogóle jest Łukasz Jakóbiak? Dziś można by sądzić, że „ó" w jego nazwisku miało odróżnić go od pewnego piwowara, ale nasz bohater obecny w przestrzeni publicznej jest od siedmiu lat. Wtedy to w akcie kreatywności / desperacji (niepotrzebne skreślić) wywiesił był własne CV wydrukowane na wielkich płachtach papieru przed wejściem do siedziby wytwórni EMI Music Poland. Niezmiennie wiarygodna Wikipedia informuje jednak, że pierwszy krok ku wielkości Lucas poczynił już jako osiemnastolatek – zaliczając epizod w serialu Wiedźmin, gdzie odtwarzał rolę skrzata. Najwidoczniej hormon wzrostu zadziałał u niego z lepszym nawet skutkiem, niż u Leo Messiego.

W każdym razie Jakóbiak na dobre zaistniał za sprawą autorskiego youtube'owego talk show 20 m2, którego bodaj najbardziej pamiętnym momentem była pozorowana kłótnia i demolka lokum w wykonaniu rozjuszonej duńskiej Mozilli. Program prawdziwie interaktywny, bo przyprawiający widza o mimowolne ciarki wstydu.

Przez kolejne lata radomski self-made man pracował w pocie czoła na miano osobowości internetowej (skądinąd pojęcie wirtualne, mogące w obecnych realiach oznaczać każdego osobnika z szyszką w dupie, dostępem do sieci i odpowiednią dozą samozaparcia, aby wszystkim o owej szyszce opowiedzieć). Szybko uznał, że receptę na sukces może sprzedać innym i tak też zasilił armię kołczów, motywatorów, domorosłych psychologów i innych krasomówców z cyklu „powiem, co chcecie i ile chcecie, fakturę prześlę mailem".

Jest popyt, jest i podaż na garść porad jak ruszyć w pogoń za marzeniami. Szkopuł w tym, że Jakóbiak dostarcza równie wiele powodów, by o nim mówiono, jak i argumentów za zdelegalizowaniem coachingu, vlogów, bieda-psychologii, albo od razu zamknięciem polskich internetów na cztery spusty. Jakby nie dość hucpy z DeGeneres i pokarania świata muzyką swoich faworytów z grupy The Dumplings, nasz Edison YouTube'a zasłynął ostatnio nietypową propozycją: planując światową ekspansję swej marki, ogłosił, że poszukuje tłumaczy, gotowych przełożyć jego vlogi na koreański, perski, bengalski, starocerkiewny, koptyjski, klingoński i simlisz. Wszystko w zamian za… zaproszenie na swoje wykłady.

Wprawdzie ciężko będzie znaleźć śmiałka zainteresowanego powyższą fuchą, niemniej życzymy Łukaszowi powodzenia zwłaszcza w planach przebicia się przez cenzurę panującą w Arabii Saudyjskiej i Korei Północnej. Przekonamy się wówczas czy jego metody prania mózgu są skuteczniejsze od tych stosowanych przez mułłów lub politbiuro Kima.