Pięć upadków Lany Del Rey

Popkultura prowokuje fantazje o zagładzie, a na kolejnych idoli patrzymy jak na tykające bomby zegarowe. W świetle tego Lana Del Rey – a przynajmniej jej sceniczna persona – jest przypadkiem dość ciekawym: sama wychodzi naprzeciw takim fantazjom i śni sen o swoim upadku; nie musi robić tego za nią żaden złośliwy serwis plotkarski. Wciąż nurza się we własnej młodzieńczej dekadencji, w marzeniach nastolatki, która właśnie odkryła „Skowyt” Ginsberga i po raz pierwszy usłyszała Nirvanę. Pójdźmy jednak dalej – poza wylewający się z jej płyt wisielczy glamour. Dociśnijmy pedał gazu i zafundujmy Lanie upadek, o jaki nie śmiałaby nawet prosić.

1.

Videos by VICE

Gwiazda Lany świeci na razie bardzo mocno. Dziewczyna wciąż może występować w drogich sukienkach i tonąć w kiczowatym blichtrze rodem z Las Vegas; słowem, nadal robi za królową balu. Wyobraźmy sobie jednak, że jej kariera przestaje biec ustalonym torem, wykoleja się i ląduje na zarośniętym chwastami i pełnym odpadków poboczu. I nie jest to pobocze, które ma w sobie dekadencki urok – artystka nie zostaje atrakcją zaplutych barów gdzieś w Kentucky lub Luizjanie; nic z tych beatnikowskich rzeczy. Upadła piosenkarka Lana Del Rey musi szukać sławy w Polsce: na juwenaliowych koncertach i w czasie „Sylwestra z Jedynką”. Nowe pseudo: Lana Del Mamba. Nowy image: korale i samoopalacz. Nowa muzyka: Silesian Slowcore, czyli dźwięki snujące się jak smog nad rdzewiejącym śląskim krajobrazem. Nowy target: mniej wybredna studenciarnia lub kury domowe, lubiące podczas zmywanie garów pokręcić tyłkiem do jakiejś lecącej z radia nuty. Aby wiązać koniec z końcem, Lana Del Mamba nie tylko wykonuje muzykę, ale posługując się łamaną polszczyzną, wciela się w różne role w telenowelach, np. w „M jak miłość” gra ekstrawagancką Amerykankę, która przyjeżdża na prowincję i podrywa miejscowych chłopów. Po wszystkich chałturach wraca do swojego mieszkania, zdejmuje perukę, otwiera kosztującą już dwadzieścia złotych paczkę Marlboro i patrzy na raniącą oczy szarzyznę za oknem. Dopiero teraz w pełni uświadamia sobie, że życie to kawał suki.

2.

Mająca odlaną z jadu kiełbasianego i pokancerowaną skalpelem twarz, Lana zdaje się być osobą, która czuje usilną potrzebę rzeźbienia w swoim wizerunku aż do bólu i krwi. Co jeśli ostatecznie przekroczy granicę, za którą dążenie do piękna zmienia się w robienie z siebie potwora Frankensteina? Często deklaruje w wywiadach wielką miłość do Kurta Cobaina, więc może pewnego dnia inspiracja zmieni się w okrutnie dosłowne naśladownictwo i piosenkarka postanowi ostatecznie s t a ć s i ę swoim idolem. Za odpowiednią cenę byłoby to pewnie możliwe: przy pomocy stylistów i lekarzy Lana zastępuje mającą pół metra wysokości fryzurę tłustymi kudłami, spuszcza powietrze z nadmuchanych ust, żłobi głęboki dołek w podbródku, wsadza sobie wściekle błękitne szkła kontaktowe i zasadza w skórze na twarzy cebulki męskiego zarostu. Ubrana w brudną flanelę, jeździ w trasę jako Lana Del Quobain i gra same covery Nirvany. To byłoby smutne: pełna Weltschmerzu muzyka wykonywana przez dziewczynkę, która zagubiła się w świecie, gdzie dzięki pieniądzom nic nie jest prawdziwe, a wszystko jest dozwolone. To byłoby smutne do kwadratu i cholernie w jej stylu.

3.

„Kiedy mówisz do mnie, brzmi to jak z filmu, i to sprawia, że tracę rozum / ponieważ życie imituje sztukę” – śpiewa Lana w „Gods & Monsters”. Trudno nie poczuć czegoś takiego, kiedy patrzy się na nią samą, a w szczególności na jej występy na żywo. Poruszająca się w sposób równocześnie wystudiowany i niepewny, ma w sobie coś upiornie sztucznego – przypomina manekina, który został ożywiony przez wredną wróżkę, i teraz próbuje udowodnić światu, że nie jest wcale manekinem, tylko żywą dziewczyną. Może w tym skojarzeniu tkwi nieco prawdy. Może Lana to wypuszczony przez muzyczną wytwórnie robot, który – tak jak Rachael z „Łowcy androidów” – nie wie o tym, że jest kawałkiem tkanki okrywającym zbiór zębatek i śrubek. Idźmy dalej tym tropem: podobnie do replikantów z filmu Scotta, artystka ma wbudowany zegar, który dezaktywuje ją po określonym czasie – w końcu decydenci z wytwórni nie wiedzieli, czy jej model da sobie radę na rynku. Godzina zero wybija podczas jednego z koncertów. Lana nagle zaczyna kaszleć, a z jej ust dobywają się iskry i dym. Pochyla się do przodu i zastyga w tej pozycji – to właśnie padły baterie. Zgromadzeni pod sceną ludzie wyciągają szyje, chcąc dowiedzieć się, o co w ogóle kaman, i nagle jeden z nich dostrzega, że we wciąż otwartych oczach piosenkarki wyświetlają się kolejne cyferki. 7, 6, 5, 4…. – kiedy odliczanie dochodzi do 2, tłum zaczyna pchać się z wrzaskiem do wyjścia, ale jest już za późno. Lana eksploduje, a na sali zostają tylko kłęby gęstego dymu – dokładnie takie jak w teledysku do „Bel Air”.

4.

Lana dużo śpiewa o toksycznej miłości, cytuje „Lolitę” Nabokova i deklaruje w piosenkach, że lubi starszych mężczyzn. Sumę tych upodobań można znaleźć w dziesięciominutowym klipie do „Ride”, gdzie artystka m.in siada na kolanach siwemu facetowi, który przypomina przystojniejszą wersję Charlesa Bukowskiego, i przymierza się do gang bangu z brzuchatymi harleyowcami. Spróbujmy przebić tamte fantazje i wyobrazić sobie związek tak niebezpieczny i patologiczny, że wszystkie inne będą wyglądały przy nim jak przykładna katolicka rodzina. Podczas ekskluzywnego, zorganizowanego dla najbogatszych ludzi świata koncertu Lana wpada w oko pewnemu szejkowi. Facet nie bawi się w miłosne podchody czy kupowanie prezentów, tylko od razu nakazuje porwać ją do swojego znajdującego się na Bliskim Wschodzie haremu. Dziewczyna jest tam z jednej strony obsypywana diamentami i kwiatami, a z drugiej traktuje się ją jak wymagające nadzoru i tresury zwierzątko. Codziennie przychodzi do niej stary lekarz z podejrzanym niemieckim akcentem, który serwuje jej zastrzyki z witamin („Na cerę i włosy, Fräulein”) i sprawdza, czy dobrze się odżywia („Herr nie lubi szkieletorów”). Lana nie jest pewna, czy odpowiada jej bycie księżniczką zamknięta w wieży z kości słoniowej. W nocy patrzy melancholijnie na wznoszący się nad pustynią księżyc, a w dzień przewiesza się przez okno w pokoju i wydyma usta w stronę islamskich terrorystów, odbywających akurat nieopodal musztrę.

5.

Lanę fascynują niebezpieczeństwo i rock n’ roll. W teledyskach do „Born to Die” i „Blue Jeans” odgrywała własną śmierć, a w samych piosenkach śpiewa o życiu jak Jim Morrison i Sid Vicious. Wygląda to często na beatnikowsko-dekadenckie marzenia dziewczynki z dobrego domu, ale skoro Lana mówi „A”, to można bez wyrzutów sumienia powiedzieć za nią całą resztę alfabetu i wymyślić jej najbardziej spektakularny zgon w historii muzyki rozrywkowej. Powinno do niego dojść w czasie jakiejś szalonej imprezy. Wyobraźmy sobie wielką posiadłość w Hollywood i goszczących w niej ludzi: zarówno osoby znane z ekranu i sceny, jak i szare eminencje, pociągające za celebryckie sznurki. Wszyscy zgodnie zapieprzają autostradą do Piekła. Ubrane w lateks karły plują ogniem, ubrane w nazistowskie mundury dominy strzelają w powietrzu pejczami, a nagie kelnerki krążą między gośćmi ze srebrnymi tacami – znajdują się na nich odcięte ludzkie głowy,

z których można łyżeczką wyjadać mózgi. Kalifornijscy iluminaci pod przywództwem Lady Gagi przygotowują się do czarnej mszy, w czasie której ma zostać poświęcone nowo narodzone dziecko, a wypuszczony specjalnie na tę okazję Charles Manson rozgląda się, komu pierwszemu wsadzić nóż pod żebra. Lana, mająca ramię podłączone do kroplówki z heroiną i wyglądająca, jakby już miała witać się z Janis Joplin, śpiewa towarzystwu swoje największe hity. Nagle z jakiegoś powodu – kto wie jakiego? przecież wszyscy mają w tym momencie kisiel zamiast mózgów – ktoś odkręca i podpala gaz. Bum! i każdy, kto zachował resztki świadomości, staje przez jedną ognistą chwilę twarzą w twarz z niezaprzeczalnym faktem: wszyscy urodziliśmy się, aby umrzeć.

Zobacz też:

Pięć upadków Justina Biebera

Totalnie przesrane

Nergal ty bucu