Pixies – Head Carrier

– Ależ przyjemnie rzężą i piłują – pomyślałem po pierwszym przesłuchaniu najnowszego wypustu Czarnego Franka i jego załogi. A kiedy ta krótka płyta (tylko 33 minuty!) się skończyła, to nagle zrobiło mi się strasznie smutno. Bo pomyślałem sobie, że takie konfitury to ja już przecież jadłem – i to dobre kilka razy. I było to już dawno, dawno temu.

Szkoda mojego i waszego czasu na roztrząsanie, po raz enty, tematu powrotów największych gwiazd estrady. Wiadomo – płyty nagrywa się dziś (najczęściej) tylko po to, by grać trasy koncertowe. A z reaktywacjami to na dwoje babka wróżyła – jednym wyszło, innym nie, a Rolling Stonesi i tak są jedni i niepowtarzalni. Kiedy więc po kilkunastoletnim milczeniu Pixies wrócili do prób i grania koncertów, oraz wypuścili “Indie Cindy” (składającą się z wydanych wcześniej EP-ek), od razu odświeżyłem mój romans z ich pomnikowymi dziełami “Surfer Rosa” (1988), “Doolittle” (1989), “Bossanova” (1990) i “Trompe Le Monde” (1991). Ciary wróciły. I pomyślałem sobie, że czasami fajnie byłoby, gdyby pewne historie lub drzwi zostały na zawsze zamknięte.     

Videos by VICE

Ale dziś mamy już w sklepach “Head Carrier”, a przed nami poznański koncert legendy – nie bójmy się tego określenia – surf-noise’u. 12 utworów w niespełna pół godziny. Krótko, treściwie, bez epickich form. Mocno, głośno, z punkowym sznytem. I ze szczyptą tej trudnej do opisania, ale charakterystycznej dla Pixies melancholii i magii ukrytej w chmurze dźwięków – trudnej do pomylenia z czymkolwiek innym. 

– Co firma to firma – można uderzyć w banał i zamknąć usta złym psom krytyki, chcącym pokąsać łydki Franka Blacka i jego ferajny. A może jednak, skoro pozostajemy w temacie kończyn, pora wreszcie wstać (jak podobno zrobił to nasz kraj) z kolan i spojrzeć krytycznie na premierowe piosenki Pixies? Bo może czekając na “Head Carrier” napalaliśmy się jak przysłowiowy szczerbaty na suchary? A tymczasem okazuje się, że jednak klapa? Że wiele hałasu o nic?

Bo początek jest świetny. Ściana gitarowych, fajnie “rozpylonych” dźwięków, chwytliwa melodia i czujny wokal Franka w tytułowym utworze – to zawsze działało. I zwiastuje dobrą, muzyczną nowinę. Na nieszczęście drugi w tym zestawie “Classic Masher” brzmi, jakby kwartet chciał udowodnić, że potrafi zagrać bardziej melodyjnie, popowo. Rozumiem zamysł, to miał być przerywnik przed niemal hardcore’owym (i znakomitym!) “Baal’s Back”. Szkoda jednak, że całkiem nieudany. Bo Pixies A.D. 2016 potrafią grać delikatnie(j) i z wdziękiem, o czym przekonuje subtelny i po prostu ładny “Might As Well Be Gone”. I tak jest niemal cały czas – ostre przeplata się z łagodnym, a mocne z miękkim. Jest poprawnie, ale ciarek nie ma.

Bywa natomiast ciekawie, jak w prostym, ale idealnie przebojowym “Bel Esprit”, który Black śpiewa w duecie z nową basistką Paz Lenchantin. Podobnie w kolejnym “All I Think About Now” (z riffem celowo przypominającym “Where Is My Mind”). Tym utworem Frank, głosem Paz, rozlicza się, czy raczej dziękuje za wszystko Kim Deal, którą właśnie Lenchantin zastąpiła. Świetna rzecz! Ale ja najbardziej lubię “Plaster Of Paris” – jedyny w tym zestawie utwór wypełniony słonecznym klimatem i przypominający, dlaczego Pixies nazywani byli post-punkowymi Beach Boysami.

I taka jest właśnie “Head Carrier” – dobra, równa, ale w żadnym wypadku wybitna. Natomiast na teraz, na tę jedną chwilkę wystarczy. A co będzie jutro? Zobaczymy. A w międzyczasie zawsze możemy posłuchać klasycznych płyt Pixies. Lub wybrać się na ich koncert. A na tych przecież nigdy nie ma lipy.

Thank for your puchase!
You have successfully purchased.