​„Pokémon Go” może i nie powala, ale i tak będzie hitem

Nikt mnie nie ostrzegł, że aż tak się napocę, by zostać mistrzem Pokémon. Jest dziś wyjątkowo ciepło i parno, a ja spaceruje po okolicy, próbując „złapać je wszystkie”, polując na Pikachu i Geodude’a. Gorący telefon niemal parzy mnie w wilgotne dłonie. „Pokémon Go” naprawdę grzeje.

Krótkie wprowadzenie dla osób, które nie wiedzą, o czym mówię: „Pokémon Go” to gra na telefony z Androidem i iOSem, która używa sygnału GPS, by zmienić twoje otoczenie w świat gry. Polega to głównie na spacerowaniu po okolicy w celu zbierania przedmiotów, łapania kolejnych potworków i walkach z innymi graczami w „Pokémon Gymach”. To fajna zabawa, ale martwię się raczej o to, by nie złapał mnie deszcz, nie zaś o schwytanie czegoś innego niż piętnasta Rattata. Zwłaszcza że znów nie mogę połączyć się z serwerem.

Videos by VICE

Nintendo zaczęło rozkręcać hajp wokół „Pokémon Go” jesienią zeszłego roku, ale podchodziłem do tego dość sceptycznie. Pierwsze zwiastuny wyglądały jak rozmowy „Wyobraźcie sobie grę, w której…”, jakie wszyscy prowadziliśmy na szkolnych korytarzach czy trzepakach, okraszone porządną dawką efektów specjalnych. Zobaczcie zresztą sami:

To ożywiona nostalgia, obiecująca wizja połączenia świata wyobraźni z rzeczywistością, która na dodatek stawia na realną interakcję między graczami. Kto nie chciałby w to zagrać? Jednak „Pokémon Go” okazuje się dużo mniej zajawkowe. Nie ma tu mowy o zatarciu granicy między światem realnym a pokémonową rozgrywką.

Gra stworzona przez Niantic i Pokémon Company (będącą częściowo własnością Nintendo) upraszcza reguły zabawy znanej z handheldów i zmusza cię do zwiedzania okolicy. Podczas swoich wypraw natrafisz na dzikie Pokémony i gdy na nie stukniesz, możesz spróbować je złapać, pod warunkiem, że trafisz w nie Pokéballem (i nie wykopie cię z serwera). „Pokémon Go” może również użyć aparatu w telefonie, dzięki czemu zobaczysz wszystkie stworki w technologii AR (rozszerzonej rzeczywistości). Grafika jest dość prosta, choć czasem naprawdę potrafi zrobić wrażenie. Szedłem po ulicy i naprawdę chciałem złapać tego Doduo…

Ale gra, rzecz jasna, musiała się zawiesić. Pierwszy dzień z „Pokémon Go” spędziłem głównie na przeklinaniu niedociągnięć technicznych. Gra się zawiesza, crashuje, miewa problemy z połączeniem się (lub utrzymaniem kontaktu) z serwerem, GPS szwankuje i gubi sygnał, a przedmioty znikają. I czy wspomniałem już o crashach i zawiechach? Nic nie działa, jak powinno.

Co gorsza, rozwiązanie problemów technicznych niekoniecznie musi uczynić „Pokémon Go” lepszym. Podobnie jak w „Ingress”, poprzedniej grze studia Niantic wykorzystującej GPS, lokalne murale, kościoły czy pomniki stanowią ważne obiekty w wykreowanym przez twórców świecie. W niektórych z nich znajdziesz dodatkowe przedmioty (Pokeballe, substancje leczące itd.), a inne służą za gymy – areny do walk z innymi graczami, podzielonymi na trzy frakcje. Początkowo gra opiera się głównie na łażeniu i powiększaniu swojej kolekcji Pokémonów, jednak wydaje się, że to właśnie starcia w gymach będą na dłuższą metę główną atrakcją.

Problem w tym, że potyczki są dość mierne i rozczarowujące. Wyobraź sobie „Punch-Out!!” czy „Infinity Blade” z dużo mniej dokładnymi kontrolkami. Wodzisz palcem po ekranie, unikając ataków przeciwnika, stukasz, by spróbować uderzyć przeciwnika, a przytrzymujesz, aby wykonać cios specjalny. „Pokémon Go” implementuje znajomy system odporności i żywiołów, jednak nie widziałem, by zmieniał on rozgrywkę w jakikolwiek sposób. Walki to nic więcej niż wściekłe naparzanie w ekran w nadziei, że wszystko bezproblemowo przejdzie przez serwer.

To wszystko sprawia, że gra pozbawiona jest stałego rytmu, specyficznego dla tej serii. Dobra gra z Pokémonami w roli głównej sprawia, że nie kładziesz się spać, bo właśnie odkryłeś nowy obszar. Pokonujesz kolejnych wrogów bez najmniejszego problemu, by testować i wzmacniać swoich podopiecznych, by wymyślać nowe strategie i by wreszcie wyewoluować tego Magikarpa. Napięcie wzrasta podczas kluczowych walk, jednak szybko opada, gdy już zdobędziesz nową odznakę. Nie doświadczysz tego w „Pokémon Go”, zamiast tego dostaniesz zacinającą się animacje i dziwny interfejs.

Przypuśćmy, że jakimś cudem udało ci się połączyć z serwerem. Kierujesz swoje kroki do jednego z okolicznych obiektów, jednak gra z jakiegoś powodu nie chce go wczytać. Ale hej, przynajmniej znalazłeś Pidgeya. Klikasz na ptaszora i gra się zawiesza. Uruchamiasz ją ponownie, ale Pidgey już odleciał. Ruszasz dalej, ale gra nie wykrywa ruchu. Czekasz, aż GPS znów załapie. Stoisz w miejscu, gapisz się w telefon i kręcisz się po własnej dzielni, wyglądając jak turysta. Nie ma tu rytmu, nic się nie klei, nie da się w tym zatracić.


Złap wszystkie nasze artykuły na nowym fanpage’u VICE Polska


Jednak to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Bo to Pokémony. I to wieloosobowe. Bo pod każdą skrzynką pocztową może czaić się Ekans, a nawet nudny jak flaki z olejem finał Mistrzostw Europy zostaje urozmaicony Venomothem pojawiającym się na twarzy Cristiano Ronaldo. Wtedy myślisz sobie „Hej, to naprawdę działa”. Siedząc w autobusie w drodze do pracy zauważyłem za oknem Magmara – dziwną, ognistą kaczkę – i nie zdążyłem go złapać. Poczułem autentyczne rozczarowanie. Jutro chyba pójdę na spacer nad rzekę, żeby nałapać trochę Pokémonów typu wodnego.

Nie jestem w tym poczuciu osamotniony. Wiele osób zagadało do mnie w sprawie „Pokémon Go”. W tym ludzie niebędący zapalonymi graczami – współpracownicy, starzy znajomi, niegdysiejsi fani, którzy nagle przypomnieli sobie, jak bardzo kiedyś szaleli za Pokémonami i cieszą się, że znów stały się ważne.

Wracając wczoraj do domu, spotkałem kilku trenerów Pokémon, przechodzących przez ulicę, zapatrzonych w telefony, zachwyconych i kompletnie pochłoniętych grą. W metrze widziałem typa, który zmagał się z ciągłymi crashami. Nie poddawał się, próbował ją uruchomić z uporem maniaka. Natrafiłem na czterech chłopaczków, sterczących przed wejściem do jakiegoś opuszczonego lokalu z karaoke. Śmiali się i żartowali. W pewnym momencie trzech z nich ruszyło, ale jeden stał niewzruszony – bardziej oddany gapieniu się w ekran telefonu, niż podążaniu za znajomymi. Po chwili jednak wszyscy stali znów w tym samym miejscu, wpatrzeni w komórki. Wiedziałem, w co grają.

Podszedłem do nich nieco skrępowany – w końcu to obcy ludzie – i z niemałym trudem wykrztusiłem z siebie:

„Gracie w…”

„Tak, haha, jasne”, wyszczerzyli zęby w uśmiechach.

Nigdy nie grali w nic podobnego. Twierdzili, że spodobał im się pomysł wspólnego łażenia w dziwne miejsca i szukania Pokémonów. I nagle wszystkie usterki techniczne i programistyczne przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Chłopcy słusznie zauważyli, że przeciążone serwery wynikają z ogromnego zainteresowania, co znaczy, że Niantic i Pokémon Company udało się stworzyć coś niezwykłego.

Nie rozwiali wszystkich moich wątpliwości. Ale naprawdę chcę, żeby mieli rację.