​Imprezowanie z zespołem Aspergera
Ilustracja autorstwa Rose Wong

FYI.

This story is over 5 years old.

imprezy

​Imprezowanie z zespołem Aspergera

Trochę czasu minęło zanim zrozumiałam, że są dwa rodzaje niedopasowanych kolesi: złośliwi i niegroźni. Ci złośliwi lgną do mnie

Kocham rutynę. Jednym z moich nawyków jest chodzenie do dobrych restauracji. Zawsze wracając w środę do domu zatrzymuję się gdzieś na kolację. Zawsze zamawiam to samo i jem patrząc się ślepo przed siebie. Wiem, że nie wyglądam na podekscytowaną. Ale jestem. Wyczekuję tej chwili przez cały dzień.

Ta konkretna knajpka otwarta jest przez całą noc i znajduje się w dzielnicy Meatpacking District, zaraz obok kilku modnych klubów. Planowałam znaleźć kogoś, kto mógłby mnie do nich wprowadzić, ale póki co mam na sobie zegarek sportowy Fitbit w kolorze limonki i sterczące we wszystkie strony włosy. Siedzę sobie przy barze, beztrosko rozczochrana, z troskliwie zaaranżowanym jedzeniem przed sobą.

Reklama

Koleś naprzeciwko jest przystojny. Dyskretnie na niego spoglądam. Przynajmniej mam taką nadzieję. Na pierwszym roku studiów ktoś napisał mi karteczkę o treści „Przestań się na mnie gapić".

Dziewczyna obok mnie – której nie znam – przysuwa się do mnie i mruczy „Podoba ci się?".

Kiwam głową.

„To czemu do niego nie zagadasz?".

„Mam chłopaka", odpowiadam. Więc to ona do niego zagaduje. Czasami zerkają w moją stronę, żeby zaznaczyć, że też jestem częścią tej konwersacji. Czuję jakieś miłe szarpnięcie w klatce piersiowej.

Mała uwaga na temat mojego życia towarzyskiego: przytrafia mi się samo z siebie. Zawsze tak było. Zdiagnozowano u mnie zespół Aspergera, zaburzenie ze spektrum autyzmu, gdy byłam nastolatką. Ludzie z Aspergerem mają problemy z odbieraniem sygnałów od innych osób i rozumieniem swoich emocji; zazwyczaj też przetwarzamy informacje kierując się intelektem, a nie intuicją. Czuję, że pewne ważne życiowe momenty przydarzyły mi się później niż innym. Wśród nich większość z kategorii „wychodzenia na miasto" – teraz próbuję nadrobić zaległości.


Najlepsze z VICE w twojej skrzynce. Zapisz się do naszego newslettera


Ta dziewczyna, Felicity, zmierza do jednego z tych klubów. W szortach, więc chyba jest stałą bywalczynią. Wydaje się młoda, ale po jej karku i dłoniach widzę, że jest mniej więcej w moim wieku – czyli u kresu lat imprezowych. Ona nie chce jeszcze odpuścić, bo robi to całe życie, ja nie chcę odpuścić, bo mi mało.

Reklama

Pierwszy raz poszłam na „clubbing" do brudnego lokalnego baru w miasteczku, w którym była moja uczelnia. To był jedyny lokal. Poszłam tam ze swoją autystyczną koleżanką, nie było żadnych kolejek czy bramkarzy. Podczas letniego programu studenckiego, który moja uczelnia organizowała w Nowym Jorku, dość często wychodziłam wieczorami, ale nie wiedziałam jeszcze wtedy, że modne kluby raczej nie są dla mnie. W rodzinnym mieście udało mi się znaleźć hipisowską melinkę, w której było mi dobrze. Ludzie mnie tam lubili. Nie przeszkadzało im jak się wyłączałam albo wychodziłam do łazienki za każdym razem, gdy potrzebowałam chwili wytchnienia od przeładowania bodźcami. Zaprzyjaźniłam się tam z wieloma osobami. Ale wciąż czułam, że nie mogę się z nimi w pełni połączyć. Raz na jakiś czas jakaś ewidentnie charyzmatyczna osoba zakoleguje się ze mną myśląc, że jestem szczerą, zabawną dziewczyną, albo po prosu dziwną, fascynującą anomalią. Życie wydaje się jakieś lepsze, gdy spędzam z nimi czas. Nieautystyczni (albo „neurotypowi") ludzie sprawiają wrażenie jakby współtworzyli jakąś wielką, wspólną świadomość, czego ani ja, ani moi przyjaciele – większość z nich jest taka jak ja – po prostu nie dostrzegają.

„Świetna zabawa" to dla mnie raczej „bycie zaakceptowaną" – czuję się, jakbym przekraczała jakąś barierę.

Felicity mówi, że zna tu właściciela, ale brzmi jakoś niekonkretnie. Uśmiecham się i kiwam głową, zdając sobie sprawę, że nie wierzę w nic, co do tej pory powiedziała. To dla mnie bardzo ważne – jeszcze pięć lat temu nie umiałabym stwierdzić, kiedy ktoś kłamie. Przynajmniej nie świadomie. Czasami potrafię wyczuć w ludziach jakąś aurę, tak jak wszyscy, ale zazwyczaj nie rozumiem skąd się bierze.

Reklama

Koleś wychyla się zza niej i podsuwa mi pod twarz telefon. Jest na nim napisane „wszystko co ona mówi brzmi jak ściema".

Nie wiem jednak dlaczego tak go to rozzłościło. Neurotypowi mają to do siebie, że są bardzo dumni. Mimo swoich rozwiniętych zdolności towarzyskich, jakoś nie mogą zrozumieć natury ludzkich wad.

Niżej napisał „Podoba mi się twoja sukienka".

Mam chłopaka. Jest z mojej grupy wsparcia.

Wpisuję swój numer do telefonu tego przystojniaka.

Felicity wciąż do mnie mówi. Widzę, że ma mnie za cnotkę. Może lubi mieć przy sobie kogoś naiwnego, bo wtedy czuje się ważna?. Mogę grać tę kartę aż będę na to za stara.

„Chcesz pójść ze mną?", pyta Felicity.

Udało się!

„Jesteś pewna, że nas wpuszczą?", pytam.

„Jesteś piękna", uspokaja mnie, zapalając Parliamenta. Mam na sobie zwiewną sukienkę Betsey Johnson i trampki.

„Ale moje buty…"

„Co z nimi?"

„Są w kwiatki".

Felicity mierzy mnie wzrokiem. Tak, potwierdza, coś muszę z nimi zrobić. Zostawiam swój Fitbit. Wiem, że wygląda głupio, ale, tak jak wiele kobiet ze spektrum, mam problemy ze swoją wagą i wizerunkiem. Nie będę ich ukrywać. Zdejmuję skarpetki i chowam je do plecaka. Sznurowadła wpycham pod stopy.

„Widzisz! Jesteś super! Od razu wiedziałaś co zrobić". Tłumaczy mi, że retro to dziś już standard.

Lubię ją. Koleś, któremu podobała się moja sukienka wciąż jest przy barze i wygląda na wkurzonego. Odwracam od niego wzrok i mówię mu, że nie wychodzę zbyt często z domu. Muszę chyba być królową sprzecznych sygnałów. Później tej nocy dostaję od niego SMS-a o treści: „Myślałem, że jesteś z tych fajnych. Chyba jednak nie".

Reklama

To kolejny błąd neurotypowych. Zakładają, że jeśli ktoś jest „dziwny", to jest dobrą osobą. Albo przynajmniej nie jest zły – tak jakby brakowało nam rozumu, by być niemiłymi. Nienawidzę tego. Nigdy nie identyfikowałam się z tą postawą osoby niepełnosprawnej jako ofiary.

Ci bramkarze mnie jednak trochę niepokoją. Wielu ludzi nie dostrzega, że moja mowa ciała jest trochę dziwna, ale ktoś, kto stoi u bram Imperium Fajności na pewno zwróci na to uwagę. Felicity ich zna, więc tylko mierzą mnie wzrokiem i wpuszczają do środka. Bierze mnie pod rękę tak, jakby była dżentelmenem w cylindrze i wprowadzała mnie na koncert big-bandu.

Od razu udaję się w stronę baru – ona chce zapłacić. Później tańczymy.

Zawsze tańczę bardzo entuzjastycznie, nie zawsze do rytmu. W klubach gejowskich myśleli, że to ekstra. Przyjaciele z koledżu zabierali mnie do świetnych klubów; zaprzyjaźniłam się z wieloma gejami, zawsze wydawałam im się ekstrawagancka. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że nieodpowiednim było noszenie jaskrawozielonej, skórzanej spódnicy ołówkowej na zajęcia w małym miasteczku w wiejskiej Pensylwanii, ale oni mnie za to uwielbiali.

To nie miejsce na tańce. Jakiś koleś z obowiązkową prążkowaną koszulą podchodzi i przysuwa się do mnie. Ocieram się o niego przez chwilę, po czym orientuję się, że tylko kpi z mojego tańca.

Nieautystyczni ludzie sprawiają wrażenie jakby współtworzyli jakąś wielką, wspólną świadomość, czego ani ja, ani moi przyjaciele – większość z nich jest taka jak ja – po prostu nie dostrzegają.

Reklama

Pokonana wracam do naszego stolika.

„Ludzie tu nie tańczą", relacjonuję Felicity.

„Podobasz mi się", mówi. „Po prostu jesteś sobą, wiesz?".

Ludzie cały czas tak mówią. Pewnie myśli, że jestem asystentką weterynarza albo kimś takim. Rozmawiamy chwilę, po czym oferuje mi kokainę. Zawsze mnie ciekawiła, ale nigdy nie odważyłam się spróbować. Miękną mi kolana. Od razu wyobrażam sobie nagłówki:

Autystyczna kobieta, 28 l., przedawkowuje kokainę w modnym klubie

Jezu Chryste.

Felicity prowadzi mnie do stolika z jakimiś prawie-ważnymi facetami. Śledzę rozmowę, czasami dodając coś od siebie („Wow! Zajmujesz się czymś takim? Jak to jest?"), ale zawsze jestem trochę w tyle. Moja koleżanka kładzie rękę na bicepsie jednego z nich, a ja cały czas ściągam z ich stolika lampki szampana.

Zawsze rozczulam się, gdy jestem pijana. Zaczynam rozwodzić się o tym, jak lata temu chadzałam do klubów. Razem z przyjaciółką wpuścili nas do Marquee ze środka kolejki. Ktoś dopisał nas do listy gości i siedziałyśmy w VIP-roomie pełnym gości po trzydziestce, którzy zapewniali nas, że postawią nam wszystko, czego tylko zapragniemy.

Miałam tygodniowy romans z prawnikiem z Wall Street. Poznałam go w klubie Avenue kilka lat temu. Uważałam go za dobrą partię (mogłam zostać bankierką…). „Pokażę ci swoje życie" powiedział, po czym zabrał mnie na swój dach, a później do sypialni. Tam zasugerował, że nie hamuję się jak porządna nowojorczanka. A później powiedział, że brakuje mi pewności siebie.

Reklama

Mieszkam tu od dwóch lat. Czasami wydaje mi się, że nie staram się wkręcić we wpływowe środowiska tak bardzo, jakbym mogła. Przyjechałam tu studiować modę. Mogłoby się wydawać, że poznawanie odpowiednich ludzi w tym świecie jest wręcz wymogiem, ale nie chcę skończyć spadając z drabiny towarzyskiej – nie ma chyba nic bardziej upokarzającego.

„Cieszę się, że przyszłaś tu ze mną", mówi Felicity. I jest w stu procentach szczera. Przedstawiła mnie tu każdemu, kogo zna. Mało kto zrobiłby coś takiego dla nieznajomego.

„Nawet jeśli nigdy tu nie wrócisz", mówi, czytając mi w myślach, „Wiedz, że jesteś przepiękna, a to jest twoja noc".

Wymieniamy się numerami przed jej wyjściem. Ja zostaję żeby potańczyć. Przedstawia mnie jeszcze bramkarzom i mówi, żeby dać im znać, jak będę czegokolwiek potrzebowała.

Sekundę po tym, jak wychodzi, podbija do mnie jakiś niezręczny facet. Jak w zegarku. Przyzwyczaiłam się już, to żaden problem. W każdym klubie jest te parę osób, które po prostu się w nim nie odnajdują. Ale trochę czasu minęło zanim zrozumiałam, że są dwa rodzaje niedopasowanych kolesi: złośliwi i niegroźni.


Polub nasz fanpage VICE Polska, tu znajdziesz nowe artykuły!


Ci złośliwi lgną do mnie. Niektórzy prezentują pewną uproszczoną gładkość obycia, którą wyśmiałaby każda doświadczona dziewczyna. Inni (ci naprawdę okropni) mają spojrzenie pełne złowieszczej troski. Takich typów można wyczuć z kilometra.

Reklama

Ale ten gość jest miły. Wycofany – stoi trochę z boku, chyba, że jego kolega przedstawia go ludziom. Nie ma rozbieganego spojrzenia, jakby szukał zwierzyny. Mówi, że studiuje w West Point. Nie mam co do tego wątpliwości. Mogłabym wrócić z nim do domu, po czym doszłoby do jednej z dwóch rzeczy:

1. Okaże się mniej niezręczny, niż mi się wydawało. Seks zawarłby się w przedziale punktowym 4-7 na 10. Później wszystko zaczęłoby powoli zanikać, aż któreś z nas, pewnie on, przestałoby odbierać telefony.

2. Byłby tak niezręczny, jak mi się wydaje. Czyli pewnie by się do mnie przywiązał. Jeśli okazałby się gniewnym niezręcznym gościem, seks byłby zajebisty. Jeśli bardziej smutasem – wręcz przeciwnie.

Zagaduje, próbując być gładkim, co jest dość urocze. Ale wychodzę sama. W domu padam na łóżko, patrzę na ekran telefonu i czuję, że osiągnęłam to, czego chciałam: Felicity napisała do mnie. Pyta się czy dotarłam bezpiecznie do domu, a ja, szczęśliwa i pijana, szczerzę się do siebie.

Raz na jakiś czas jakaś ewidentnie charyzmatyczna osoba zakoleguje się ze mną myśląc, że jestem szczerą, zabawną dziewczyną, albo po prosu dziwną, fascynującą anomalią.

„Wszystko w porządku! Świetnie się bawiłam!", odpisuję.

Chociaż „świetna zabawa" to dla mnie raczej „bycie zaakceptowaną" -- czuję się, jakbym przekraczała jakąś barierę. Czasami nawet się nie bawię, obiektywnie rzecz biorąc. Obiektywna zabawa to raczej granie w Dr. Mario z przyjacielem z grupy wsparcia, podczas gdy on tłumaczy mi seksualne intrygi Gwiezdnych Wojen.

Planuję spotkać się z Felicity ponownie. Ale wyobrażam sobie przy tym wszystkie dziwne rzeczy, które wypowiedziałam w swoim życiu, uderzające w nią z pełnym impetem. W końcu dostrzeże we mnie tę dziwaczkę, którą jestem i nie będzie jej się chciało z tym wszystkim pieprzyć. Wiem, że nie mam żadnego powodu do paranoi. Jestem dość cierpliwa z innymi, za co lubiło mnie wiele popularnych osób. Jednak wciąż nie potrafię sobie wyobrazić dlaczego Felicity chciałaby spędzać ze mną czas.

Chcę znowu do niej napisać. Idę więc do baru. Siadam, zamawiam gruszkowy cydr i zwlekam, przeglądając aplikacje na swoim telefonie. W końcu wybieram jej numer w oknie wiadomości, ale nie wiem co napisać.

Wydaje mi się, że tak właśnie powinno być się młodym – wychodząc z domu i szukając guza, z ludźmi, którzy mogą nauczyć mnie czegoś o świecie. Czytam w internecie co robią ludzie w moim wieku. Ale wcale nie przypomina to moich doświadczeń i…

Chcę wiedzieć, co mnie ominęło.