FYI.

This story is over 5 years old.

Technologia

Zapomniana strona „Kosmicznego meczu” to dowód, że internet stał się globalnym śmietnikiem

Zajrzałem na oficjalną stronę filmu „Kosmiczny mecz​”. Witryny nie aktualizowano od 1996 roku i łatwiej byłoby mi chyba przebrnąć przez średniowieczny manuskrypt pisany gotykiem
Kosmiczny mecz

Zostałem historykiem, ponieważ mam obsesję na temat zapominania. Jakie społeczne i kulturowe czynniki odpowiadają za stopniową erozję określonych sposobów myślenia, osób czy nawet krajobrazów z naszej zbiorowej pamięci? Wybitni historycy utrzymują, że takie zmiany przebiegają powoli, ale czy w XXI wieku nie nabrały tempa? Te arcyważne kwestie nie zaprzątały mi jednak umysłu, gdy szukając kolejnej wymówki, żeby nie musieć zajmować się ważnym badaniem, zajrzałem nocą na oficjalną stronę filmu Kosmiczny mecz. Witryny nie aktualizowano od 1996 roku.

Reklama

Strona docelowa to wizualna masakra. Siedem graficznych przycisków o niewiele mówiących nazwach tworzy koronę wokół logo filmu. Gdy klikałem enigmatyczne nagłówki, próbując ustalić, czym kategoria „stacja rzutów" różni się od „planety kosza", dotarło do mnie, że ta strona jest nie do ogarnięcia. Gdzie się podział trailer w HD? Gdzie ukryły się linki do społecznościówek, na których mógłbym obserwować film, postaci czy aktorów, którzy w nim wystąpili? Gdzie były powiązane z filmem produkty, których kupno wzmocniłoby doznania, np. gra na iPhone'a czy T-shirt z mieszanki bawełny i poliestru z ironicznym obrazkiem przedstawiającym Królika Bugsa z Billem Murrayem?

Niestety, bezpowrotnie utraciłem umiejętność obsługi Web 1.0 nabytą jeszcze w 1996 roku, gdy byłem żółtodziobem z obsesją na punkcie Warcraft 2. Moje obecne nawyki związane z przeglądaniem stron w sieci okazały się tak silnie zakorzenione w teraźniejszości, że przetworzenie zawartości tej przedpotopowej witryny przerosło moje siły. Nagle ogarnęła mnie trwoga. Przecież całe moje życie towarzyskie między 1994 a 2004 rokiem toczyło się za pośrednictwem sieci! Tymczasem zamiast wspomnień z tego okresu miałem w głowie czarną dziurę.

Dorastałem w epoce daleko posuniętej inwigilacji elektronicznej, a mimo to moja przeszłość wyparowała. Co gorsza, niełatwo będzie ją odtworzyć. Jak to się mogło stać?

Wszystko to wina internetu, który jest wieczną teraźniejszością, wartko płynącym strumieniem, do którego możesz wejść tylko raz. Ogólnie rzecz biorąc, całe życie toczy się w wiecznej teraźniejszości. Różnica polega na tym, że w życiu co rusz natykamy się na niezliczone ślady przeszłości: podmyte skarpy, opuszczone centra handlowe, a nawet blizny na naszych ciałach, z których każda kryje niezbyt oryginalną, a jednak trudną do wymazania z pamięci historię. Tymczasem internet to rozległa pustynia, gdzie dane z serwerów przemieszczają się bit po bicie jak ruchome piaski, a mimo to krajobraz pozostaje bez zmian. Internet składa się wyłącznie z teraźniejszości. Jego cechami są doraźność i wszechobecność. W sieci pogrążasz się w natłoku serwowanych 24 godziny na dobę obrazów, które są w równym stopniu nieuniknione, co ulotne. Krótko mówiąc: ciążowy brzuch Kim Kardashian bezapelacyjnie należy do sieci, do momentu aż nagi zmaterializuje się na okładce magazynu „Paper".

Reklama

Każde pokolenie ma swoją rewolucję komunikacyjną. W XVII wieku były to wychodzące drukiem tanie broszury, w XIX – telegraf, a w XX radio i telewizja. Często wyolbrzymiamy siłę tych rewolucji. Nie każdy wydawał drukiem antykatolickie traktaty w XVII wieku, większość ludzi żyjących w XIX wieku nigdy nie otrzymała ani jednego telegramu, a posiadanie telewizora nie było powszechne jeszcze w 1999 roku. Ale każdy kolejny technologiczny krok milowy bezlitośnie podkręcał tempo tworzenia się historii kultury. Za Andy'ego Warhola przysługiwało nam 15 minut sławy. W epoce Kim Kardashian jest to raptem pięć minut.

Strona Kosmicznego meczu ma 23 lata, a łatwiej byłoby mi chyba przebrnąć przez średniowieczny manuskrypt pisany gotykiem. Intencje jej twórców, których z pewnością sowicie wynagrodzono za wówczas nowatorskie pomysły, są kompletnie niezrozumiałe dla dzisiejszego internauty. Strona miała działać na World Wide Web. Wówczas ludzie faktycznie używali tego określenia. Miała służyć jako wirtualny próg spowalniający dla tych internetowych śmiałków, którzy surfowali po cyberprzestrzeni z oszałamiającą prędkością 33,6 k/s oraz po programach softwarowych CompuServe i AOL na płytach kompaktowych później przerabianych na podkładki. Na stronie Kosmicznego meczu było wszystko, o czym marzył ówczesny netizen: interaktywny quiz, pliki z rozszerzeniem .wav, które można było łatwo ściągnąć mimo wolnego łącza, obrazy, które mogliśmy ustawić jako tapetę w Windows 95, opis kawałka R. Kelly'ego ze ścieżki muzycznej oraz listę gwiazd NBA i kosmitów występujących w filmie.

Reklama

Dzisiaj witryna wygląda żałośnie amatorsko. Trąci myszką. Widzę w niej jedynie stylizowaną na GeoCities ramotę z czasów technologicznego barbarzyństwa. Tego typu instynktowna reakcja musi niepokoić. Oznacza, że w przeciwieństwie do ponadczasowych wytworów ludzkiego geniuszu (np. niemych filmów Murnaua czy poezji Williama Blake'a) ta twórczość jest szajsem. I nie mam tu na myśli wyłącznie Kosmicznego meczu – tandety, która może nawet budzić nostalgię swoją kiczowatością. Chodzi mi o absolutnie wszystko, co w tamtych czasach pojawiło się w sieci.

Dzisiejsza technologia poszła do przodu i nic nie może jej zatrzymać. Dlatego wszystko, co było przed nią, z definicji musiało być do dupy. To samo zresztą dotyczy innych dziedzin ogarniętych gorączką technologiczną. Spróbujcie wytłumaczyć gimbazie wychowanej na zniekształconych przez auto-tune wokalach Younga Thuga i przeładowanych podkładach Metro Boomina, na czym polega przełomowość debiutanckiego albumu Erica B. i Rakima Paid in Full, na którym sprytne teksty podawane są w beznamiętny sposób do sampli i skreczy.

przeminelo-z-bajtem-body-image-1431514061

Zdjęcie via Flickr, użytkownik Jason Persse.

To wszystko oznacza, że czas pokwitania, który poświęciłem eksploracji Web 1.0, w dużej mierze upłynął mi na pogrążaniu się w syfie. Mam tu na myśli komunikatory AOL i czaterie mIRC, na których odsłaniałem swoje najgłębiej skrywane tajemnice nigdy niespotkanym w realu przyjaciołom albo rzucałem zdawkowe „a/s/l" przypadkowym uczestnikom czatu; fora, na których toczyłem zażarte spory o wyższość Breta „Hitmana" Harta nad innymi pretendentami do tytułu mistrza świata WWE; witryny, które zaśmiecałem wysilonymi fanfikami o wrestlingu pospołu z podstarzałymi facetami i pryszczatymi gówniarzami; a nawet czaty ICQ, na których wyznałem miłość licznym partnerkom na odległość, cokolwiek to wyznanie miało wtedy znaczyć. Wielcy tamtych czasów, moi idole pokroju dawno emerytowanego krytyka muzyki rockowej Marka Prindle'a, zamiast przejść do historii, popadli w całkowite zapomnienie. Ich staroświeckie witryny istnieją do dzisiaj. Nie służą jednak popularyzacji dorobku tych autorów wśród nowych czytelników. Bardziej przypominają grobowce, które będą strzec ich spuścizny, aż padną wszystkie serwery.

Tu i ówdzie, w odległych zakamarkach internetu, natykamy się na inne zapomniane chwasty. Wciąż można wesprzeć kandydatów w wyborach prezydenckich z 1996 roku – Dole'a i Kempa, obejrzeć relację CNN z procesu O.J. Simpsona i zwiedzić pozostałości Instytutu Języka Klingońskiego. Problem polega na tym, że nikt do tej pory nie uporządkował wszystkich tych wspaniałości, przez co nie można ich w pełni docenić. Wciąż brak poważnych relacji rzucających światło na sposób, w jaki ta anachroniczna infrastruktura sieci oddziaływała na życie codzienne ówczesnego człowieka. Potrzeba takiej analizy jest pilna. Wyzwanie mogliby podjąć starzejący się netizeni, których motywowałaby chęć odtworzenia utraconej przeszłości. Przecież te tysiące godzin zmitrężonych na Warcraft 2, rec.sports.pro-wrestling.fantasy i Yahoo! Personals nie mogły pójść na marne! Pierdoły, na których zeszły nam najlepsze lata życia, muszą mieć przecież jakieś głębsze znaczenie. Odkrywając je na nowo, mamy szansę dowiedzieć się czegoś o świecie, w którym żyliśmy, jacy wówczas byliśmy i jak nas to ukształtowało. Z pewnością to więcej, niż może nam dać wrzucenie garści nostalgicznych i dość przypadkowych obrazków na Tumblr. Udostępniamy je w nadziei, że wywołają ulotną emocję, której źródło dawno już pochłonęły mroki niepamięci.

Niestety, układ internetu (który bardziej przypomina gigantyczny billboard niż postmodernistyczną Bibliotekę Aleksandryjską) utrudnia zadanie poszukiwaczom zaginionej przeszłości. Nawet jeśli damy głębokiego nura w zamierzchłe dzieje za pośrednictwem internetowego wehikułu czasu Archive's Wayback Machine (archive.org), nie mamy żadnej gwarancji, że wyłonimy się na powierzchnię z dawno utraconymi blogami i LiveJournals. Dostępu do milionów starych kont na Hotmailu czy Yahoo!, będących skarbnicą porażających głębią gówniarskich przemyśleń i spamu, bronią niemożliwe do odtworzenia hasła. Filozof Walter Benjamin stworzył postać Anioła Historii, który widzi przeszłość jako „jedną wieczną katastrofę, która nieprzerwanie mnoży piętrzące się ruiny i ciska mu je pod nogi". Anioł wiedziałby, co myśleć o świecie, który przez chwilę roni łzy nad zmarłym pionierem gitary elektrycznej Lesem Paulem, żeby za moment płynnie przejść do dyskusji nad rasizmem w serialu Dziewczyny, a potem wieszać psy na Alecu Baldwinie.

Wicher gna Anioła Historii w przyszłość, nie pozwalając mu się zatrzymać i choć chwilę pogrzebać w przeszłości. My natomiast możemy zwolnić tempo i postarać się znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. W przeciwnym razie godzimy się na przyszłość, w której królować będzie nieuleczalny optymizm. Dzięki heroicznym wysiłkom naszych topowych informatyków, zdolnych nieustannie skracać czas pobierania plików i zwiększać częstotliwość odświeżania stron, przyszłość zawsze będzie wygrywać z teraźniejszością. Zdobądźmy się więc na ten gest pamięci, bo innego wyjścia nie ma.