​Przypadki gdańskiego Fallusa

Źródło zdjęcia: Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Gdańsku

Odnaleziony w zeszłym tygodniu przez gdańskich archeologów sztuczny członek wywołał poruszenie i to nie tylko w polskich mediach. Tym razem nikt nie zalał się rumieńcem i nie próbował nawet udawać, że drewniana knaga służyła do czegokolwiek innego, niż dostarczania rozkoszy. Sztuczna kuśka miejsce grzała przez lata w dawnej latrynie, czyli istnej archeologicznej żyle złota (nawet barwa by się skądinąd zgadzała). Archeolodzy kopią w takich miejscach niemal w podnieceniu (i to pomimo smrodu wprost niewiarygodnego), a to dlatego, że znaleźć w nich można dosłownie wszystko. Latryny w owym czasie służyły przecież nie tylko za miejsce do załatwiania przykrych fizjologicznych potrzeb, ale częstokroć, także za śmietniki. Tym razem zaś naprawdę się polskim badaczom poszczęściło. Polski penis sprzed wieków to unikat na światową skalę. Artefakt rzadki, acz wymowny, potwierdzający, iż w Rzeczypospolitej świntuszono nader chętnie. Niech w tej sprawie głos zabierze barokowy poeta Morsztyn Jan Andrzej:

Śmiejesz się, gdy cię heblują na ławie,
A potem płaczesz, kiedy już po sprawie.
Skądże-ć to? Czy-ć żal, że cię obłapiano
Czy że tylko raz i że poprzestano?

Videos by VICE

J. A. Morsztyn „Na smętną”

W liberalnym Gdańsku, mieście iście europejskiego formatu, porządki panowały nawet frywolniejsze niż w szlacheckiej koronie. Latryna, co to się z niej rzeczony członek wyłonił, usytuowana była na dawnym Podwalu, (wtedy podmiejskiej dzielnicy – za murami), czyli tam gdzie zamtuzy. Na Zachodzie, do XVI wieku, takie przybytki (burdele komunalne) powstawały pod auspicjami władz kościelnych, co by spragnieni chędożenia mężczyźni nie oddawali się gorszącej sodomii i by cnotliwych kobiet na złą drogę nie sprowadzali. Wzmożenie religijne doby kontrreformacji spowodowało stopniowe zamykanie przybytków, ale nie znaczy to bynajmniej, że prostytucja zeszła do podziemia. W łaźniach, teatrach, karczmach wciąż szaleć mogła rozpusta. W okresie między XVI a XVIII wiekiem, w obiegu wydawniczym funkcjonowały nawet przewodniki dla chcących sobie poużywać w największych miastach starego kontynentu. Zawarte w nich opisy skrupulatnie odnotowywały tak walory fizyczne, jak i biegłość ladacznic we wszetecznym rzemiośle. Do takich eskapad sposobiono się od lat młodzieńczych – średni wiek inicjacji seksualnej przypadał na 13-14 wiosnę, a nierzadko i wcześniej. Zwykle z inicjatywy domowej służby (płci obojga), którą, gdy izb w domostwie nie zbywało, do łóżek kładziono z dzieciarnią.

Gdańskie dildo jest duże, ciężkie i drogocenne. Wykonano je ze skóry wypełnionej włosiem, nasadę zaś obstalowano z drewna. Domyślać się można, iż należało do jakiejś bogatej mieszczki (mieszczanina?) lub luksusowej kurtyzany. Musiała ów pała albo wypaść w trakcie sprośnych zabaw, albo zostać wyrzuconą, trudno jednak uwierzyć by przedmiotu tak kunsztownego, ktoś chciałby pozbyć się bez żalu (zrozumiałego).

Rzecznik Muzeum Archeologicznego w Gdańsku przewiduje rychłą ekspozycję członka na eksponowanym miejscu. Wszak taki penis to gratka zarówno dla oka laika, jak i dla badaczy specjalizujących w seksualności czasów staropolskich. Perspektywy te różnią się w sposób znaczący. Nawykliśmy bowiem do postrzegania przeszłości współczesnym okiem, przypisując ludziom minionych epok motywacje, do których z racji odmiennego poziomu wiedzy, nie mogli mieć dostępu. Projektowania na historię naszych własnych doświadczeń zupełnie ukrywa przed nami problemy, z którymi w istocie borykali się nasi poprzednicy. Zresztą zagadnieniom związanym z codziennością na lekcjach historii poświęca się niewiele czasu, a kwestiom związanym z intymnością szczególnie. Oprócz mglistych wyobrażeń na temat „Filozofii w buduarze” namiętnie uprawianej przez markiza De Sade, nie bardzo nasze umysły mają się na czym pożywić. Niech wyciągnięte z latryny dildo posłuży nam do zaspokojenia lubieżnej ciekawości.


Źródło zdjęcia: Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Gdańsku

Na potrzebę tego tekstu, przyjmijmy, że fallus „długi i gruby na kształt maczugi” należał do pewnej bogatej niewiasty. Na Zachodzie powszechnie przyjętą interpretacją kobiecej rozwiązłości, była niezdolność męża do jej zaspokojenia. Toteż na „rogacza” spadało odium nie tylko niezdolnego do swojej kobiety upilnowania, ale także zaspokojenia. Mężczyzna tracił twarz, a spragniona rozkoszy żona przynosiła hańbę nie tylko sobie, ale i całemu swojemu domowi. Więc samotna zabawa w toalecie, z dala od wścibskich oczu, wydaje się rzeczą całkiem zrozumiałą. Ale dlaczego od razu samotna? Damy doby nowożytnej większość czasu spędzały wyłącznie w swoim towarzystwie. Nie można więc wykluczyć, że feralnego dnia, gdy dildo wylądowało w latrynie, naszej niewieście akompaniowała koleżanka. Działania „pocieraczek” i tak pełnej satysfakcji przynieść by nie mogły, gdyż tylko penetracja może dostarczyć prawdziwej ekstazy. Męski monopol na dostarczanie przyjemności musiał być zachowany. Przyjemność kobieca niebyła jednak kwestią obojętną. Choć w małżeństwie doradzano na ogół wstrzemięźliwość, to dla produktywności zbliżenia, orgazm damski był konieczny. Zwiększał bowiem szansę na poczęcie. Medycy doradzali więc, by nawet gdy mężczyzna już skończył, a kobieta jeszcze nie „doszła”, dama sama się winna do szczytu doprowadzić. Pozornie istnieje tu pewna sprzeczność, w kontekście deprecjacji lesbijskich igraszek. Pamiętać jednak należy, iż zdawano sobie sprawę (i to od połowy XVI stulecia) z istnienia łechtaczki. Ponadto dostrzegano w niej nawet epicentrum rozkoszy. Clitoris uchodził bowiem za niewykształcony w pełni penis. Prowadziło to konkluzji, że kobieta, na koniec stosunku, też winna „trysnąć” – choćby symbolicznie. Inna sprawa, że powiększało to szansę na „upragniony” połóg. Przerośniecie tego organu (będące owocem nadmiernej masturbacji w młodości lub niepełnego obojnactwa) umożliwiać miało nawet seks podobny do damsko-męskiego. Tym także tłumaczyło przyczynę homoerotycznego pożądania u kobiet. Dla dobra dziecka nawet pozycja w jakiej „heblowano” przypadkową być nie mogła. Tylko misjonarz był wskazany. „Jeździec” skutkował spłodzeniem hermafrodyty, zaś pozycje „zwierzęce” poczęciem „potworka”. To nie wszystko. Ponieważ zwykle preferowanym pacholęciem (z przyczyn ekonomicznych) był chłopak, to dla zwiększenia szansy na dziedzica, mężczyzna mógł sobie obwiązać lewe jądro. Wtedy w ejakulacji udział brało tylko prawe – za płodzenie chłopaków odpowiedzialne. Jeśli zaś akurat dziecko lubieżnikom nie było w smak, to zawsze zostawało baranie jelito.