FYI.

This story is over 5 years old.

koncerty

Elitarność, wolność i pustki na sali. Kinsky w formie

Kinksy grać potrafi a swój performance przedstawił bez silenia się na kontrowersje, ale mimo wszystko intrygująco.

Przesyt koncertów? Kiedyś wydawało mi się to zupełnie nieprawdopodobnie, jednak jakiś czas temu zaczęło mi się to przytrafiać coraz częściej. Więcej i więcej zobaczonych kapel niby owocowało szerszym spojrzeniem, ale też wprowadzało jakiś nieodłączny element rutyny. Na pierwszy rzut oka i ucha wszystko grało - niejednokrotnie były to zespoły które bardzo lubiłem, ale czegoś jakby brakowało; zdarzało mi się w połowie setu wyjść pogadać z dawno niewidzianymi znajomymi, zapalić fajkę czy stanąć w kolejce po piwo. Aż kilka dni temu trafiłem na legnicki koncert reaktywowanego w tym roku Kinsky'ego - projektu, którego nigdy nie stawiałem specjalnie wysoko we wszelkiego rodzaju personalnych rankingach i który z całkowitego zaskoczenia rozbudził we mnie koncertowy niedosyt.

Reklama

Niedawna reedycja pierwszego - i do tej pory jedynego - materiału sygnowanego nazwą warszawskiego składu przeszła jakoś bokiem, chociaż "Copula Mundi" to niezwykle interesujący materiał - ba, nawet samo tylko wydanie zasługuje na uwagę. Na facebookowym profilu zespół zebrał niecały tysiąc fanów - słabo, bardzo słabo. Obecne na plakatach podejście Kinsky'ego do szufladkowania gatunków - muzyka spekulatywna (HC/death metal/barokowa/współczesna/free jazz) - też raczej odstrasza niż przyciąga przeciętnego potencjalnego bywalca "rockowych" koncertów. Takie smutne realia.

Raczej niewiele pisze się o pojedynczych gigach zagranych gdzieś na muzycznej prowincji, bo za taką należy uznać przecież Legnicę. Ot, polskie standardy niezależnego grania: kolejne anonimowe miasto, kolejna kilkugodzinna podróż kapel po fatalnych drogach, kolejny hotel (choć ten ostatni luksus to tylko przy odpowiednim budżecie) - po prostu jeden z przystanków na trasie. Z ciekawości nawet sprawdziłem, ile miast odwiedził ostatnio Kinsky - siedem. Siedem. Wiadomo, że nie jest to zespół, którego nazwa działa jak magnes, ale to przecież zatrważająco mała ilość koncertów nawet jak na podziemie.

A sam występ? Nie mam pytań. Paulus von Kinsky, prezentujący się niczym Witkacy siłujący się z przerośniętym, schizofrenicznym Lechem Janerką, potrafił przykuć uwagę. Bawił się głosem, bawił się dźwiękiem, bawił się konwencją. Światłem ciała jest oko. Mantra, która po koncercie boleśnie została w podświadomości i którą trudno było z niej wyrzucić. W jednej chwili Paulus wyglądał jak psychopatyczny prorok wykrzykujący apokaliptyczne hasła, żeby już kilka minut później pojawić się na scenie w stroju Ludwika XV - śmiertnelna powaga mieszała się z abstrakcyjnym dystansem. Do tego uszy atakowały do bólu precyzyjna sekcja rytmiczna, która pojebane nieparzystości grała lekko i bez napinki oraz potężna gitara Tony'ego Kinksy'ego kręcąca się gdzieś między punkową energią a jazzowym wyrachowaniem.

Reklama

Raczej nigdy nie trafiały do mnie elementy performatywne w muzyce. Zazwyczaj wyglądało to na tani element szokowania pod tytułem nie umiemy grać, więc zróbmy coś głupiego. Kinksy grać potrafi a swój performance przedstawił bez silenia się na kontrowersje, ale mimo wszystko intrygująco. Strzelanie kulami gazet z żywej procy, sznur oplatający kilka osób słuchających koncertu, oko na plecach wokalisty, perkusista przechadzający się z aparatem pomiędzy publicznością. Niby nic takiego, na papierze brzmi to nawet dość pretensjonalnie, ale było to interesującym i niebanalnym uzupełnieniem brzmienia, które docenić można tylko będąc na koncercie. A na publiczności było może ze dwadzieścia osób. Na początku zrobiło mi się trochę głupio, ale potem zacząłem zastanawiać się, czy to cokolwiek zmienia. Przecież kapelom takim jak Kinsky nie chodzi przecież o popularność, kasę czy wieśniacki "gitarowy" etos. Na dobrą sprawę inny zespół widząc taką frekwencje mógłby równie dobrze przyjechać, odbębnić szybko swoją robotę i zawinąć się do hotelu. Może to naiwność i idealizm, ale czułem że w tym przypadku naprawdę chodziło przede wszystkim o pewny rodzaj konsekwencji i szczere emocje w muzyce.

I tu nie chodzi tylko konkretenie o ten koncert, to tylko przykład jeden z wielu. Miesiąc wcześniej byłem w tym samym miejscu na Dezerterze - nie było gdzie wcisnąć igły a ludzie zjeżdżali się z miejscowości oddalonych nawet o kilkadziesiąt kilometrów. A Dezerter jak to Dezerter, ostatnią wartą uwagi płytę nagrał jeszcze w XX wieku a teraz, gdy na fali politycznej histerii dobrze sprzedają się populistyczne hasła, po prostu odcina kolejny kupon. Nie chcę wcale atakować kapeli Robala, w takich działaniach nie ma nic złego - przy kawałkach z "Ile procent duszy?" sam potupałem nogą, no ale rozrzut odbiorczy pomiędzy - w dużym skrócie, ale jednak - uczestnikami jednej sceny jest naprawdę uderzający. Lekko licząc, ludzi było tam z 10 razy więcej. I co w tym wszystkim powinien zrobić organizator? Przecież koncert to nie tylko pokazanie konkretnego zjawiska muzycznego, to też - niestety a może stety - wydarzenie komercyjne, które przede wszystkim powinno na siebie zarabiać. Czy jest zatem sens przepychać się z undergroundem na który nie przychodzi nawet pies z kulawą nogą, podczas gdy można zdyskontować mainstreamową (choć ubraną w szaty buntu) popularność dawnego undergroundu i zarobić na tym syndromie Mamonia nieporównywalnie więcej?

Jeśli chodzi o polskie kapele, to swojego czasu trochę z zaskoczenia dostałem po zębach od Mojej Adrenaliny (dziś grają jako semantik punk, z 2 lata temu widziałem ich na żywo - na scenie petarda a pod sceną kilkunastoosobowa stypa). Pamiętam, jak innym razem spontanicznie trafiłem na występ Merzbow - solidne potrzepanie dźwiękiem niczym prądem potrafiło wyrwać z kapci. Nie powiedziałbym absolutnie, że były to najlepsze koncerty w moim życiu, ale miały w sobie to coś, coś czego nawet nie ma potrzeby definiować. Z Kinskym było bardzo podobnie. Obejrzałem jednak później nagranie z tego występu - z perspektywy monitora, niestety, pozbawiony był dużej części magii obecnej na żywo. Dlatego nie warto podpierać się fragmentami wideo i po prostu zaryzykować wydając te czasami śmieszne pieniądze - w tym przypadku dwadzieścia złotych.

Jakie są granice między kulturą wysoką a zwyczajnym brakiem popularności? Gdzie w muzyce znajduje się linia dzieląca całkowitą wolność a matematyczną precyzję? Jak tworząc rzeczy tak nieszablonowe i odważne zainteresować słuchacza? Czym tak naprawdę jest punk rock i czy można ułożyć jakąś jego definicję? Na wiele pytań trudno jednoznacznie odpowiedzieć, zresztą chyba nie ma sensu na siłę tego robić. Wiem tylko tyle, że ambitna twórczość jest w odwrocie i jeśli coś się nie wydarzy, za parę lat pozostanie tylko pustka zapełniana kolejnymi wydmuszkami.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tworzyłem jakąś laurkę. Zresztą i tym razem zupełnie nie miałem takiego zamiaru. Ale pamiętam dziesiątki kapel, których koncerty robiły na mnie naprawdę spore wrażenie i które potem gdzieś nagle i niepostrzeżenie znikały. Tym bardziej cieszy, że Kinsky wrócił z niebytu, idźcie zobaczyć ich na żywo póki jeszcze mają chęć.