FYI.

This story is over 5 years old.

Ku pamięci

Człowiek z innej planety

Bowie był zawsze o krok do przodu. Przecierał szlaki wielu artystom, ale nigdy nie dał się zaklasyfikować, bo zawsze wychodził przed szereg. Gatunki muzyczne zmieniał równie często jak garderobę, a w każdym swoim przebraniu wyglądał doskonale.

Wszystkie zdjęcia Jimmy King

David Bowie nie żyje. Co za głupi żart, pomyślałam w pierwszej chwili. Ziggy Stardust też kiedyś postanowił umrzeć. To już przecież było, więc po co powtarzać ten sam scenariusz muzycznego performansu i to jeszcze dwa dni po wydaniu nowej płyty? Bowiemu zabrakło nowych pomysłów? Brak koncepcji to przecież zupełnie nie w jego stylu. Mroczny posępny starzec z przewiązanymi opaską oczami śpiewa, że na starość czeka nas tylko samotność i straszne sny - jak zauważyła moja koleżanka - a ja dalej nie traktuję tego na serio i wciąż uparcie wychodzę z założenia, że to kolejna aktorska kreacja artysty, którego śmierć przecież nie dotyczy. W końcu już kiedyś powiedział, że jako człowiek czuje się żałośnie, więc ma potrzebę bycia kimś więcej. "Pieprzyć to, chcę być superczłowiekiem". Świetna rola, Panie Bowie. Już kiedyś zaznaczał, że zawsze czuł się bardziej aktorem niż muzykiem.

Reklama

"Będę wolny. Czy to nie jest tak bardzo w moim stylu?" - przekonuje w swoim ostatnim klipie "Lazarus". Słucham mrocznego "Blackstar" i słyszę, to, co chcę usłyszeć. Deklaracje, że nie jest żadną filmową gwiazdą, ani gwiazdą pop, przepuszczam drugim uchem i dalej zachwycam się muzycznym fenomenem geniusza. "Jestem czarną gwiazdą" - śpiewa. W kogo tym razem wcielił się Bowie? Na głębsze analizy jest jeszcze za wcześnie.

Od momentu wydania nowej płyty, nie zmieniam swojej playlisty, od czasu do czasu wracając do starych albumów Bowiego. - Podoba ci się nowy Bowie? Dla mnie jest męczący - pisze do mnie przyjaciel tuż po premierze klipu "Blackstar", a ja nawet nie wiem, jak mu wytłumaczyć swój zachwyt. Kolejny raz mierzę się z trudnym Bowiem, ale oczywiście ciągle wypieram ze świadomości cały mroczny przekaz tych pełnych nostalgii tekstów. Sentymenty wzięły u niego górę już przy okazji wydanej w 2013 roku płyty "The Next Day", w której bezpośrednio cytował "Heroes". Temat wyobcowania to przecież nic nowego - w końcu Bowie nie był z tej planety, zawsze szedł pod prąd i zawsze wychodził naprzeciw - to właśnie mnie w nim fascynowało.

Bez zastanowienia udaję się w tę mroczną podróż. Zaczynam od 10-minutowego "Blackstar", fenomenalnej hybrydy, w której mieszają się różne gatunki muzyczne. Żadnego oczywistego kierunku, tylko niespodziewane zakręty, na których nigdy nie wiesz, co nagle wyskoczy - czy jakaś zwrotka czy może refren. "Nie wiem, dokąd zmierzam, ale obiecuję, że nie będzie tam nudno", już raz powiedział. Uwierzyłam już wcześniej, więc trzymam za słowo. Bowie wydał "Blackstar", a tak świetna artystyczna forma to wyraźna sugestia, że stworzy coś jeszcze. Znów się nabrałam.

Jak komuś zdarzy się mnie zapytać, dlaczego nie znoszę poniedziałków, to właśnie znalazł się kolejny powód. To dziwne uczucie obudzić się ze skrzynką mailową, w której nie pojawiło się nic innego jak kilka wiadomości o śmierci twojego ulubionego artysty. A już zupełnie dziwne może się wydawać opłakiwanie człowieka, którego tak naprawdę się nie znało.
Nigdy nie byłam w stanie przeżywać na bieżąco swoich największych muzycznych fascynacji, zawsze się z nimi spóźniałam. Świat rozlewał łzy nad Freddym Mercurym, a ja co najwyżej zupę mleczną z miski. Zbuntowane dzieciaki żegnały się z Kurtem Cobainem, ja jedynie składałam grzecznie ręce do pacierza przy pierwszej komunii świętej. Całe szczęście załapałam się na późnego Bowiego. Niewielki to okres w porównaniu do niezwykle płodnych czasów, kiedy tworzył w latach 70. i 80., ale co moje to moje - momentu oczekiwania na nowy album, snucia marzeń o koncercie, nieprzerwanych inspiracji - tego nie oddam nikomu.

Bowie był zawsze o krok do przodu. Przecierał szlaki wielu artystom, ale nigdy nie dał się zaklasyfikować, bo zawsze wychodził przed szereg. Gatunki muzyczne zmieniał równie często jak garderobę, a w każdym swoim przebraniu wyglądał doskonale - bez względu na to, czy był to opięty ekstrawagancki kombinezon czy świetnie skrojony garnitur. Zawsze piękny David nie zawsze czuł się komfortowo - kołnierzyk najbardziej go uwierał za czasów "Tonight" i "Let’s dance". Nigdy nie chciał być lubianym przez wszystkich artystą, nie miał ambicji docierania do mas, a w takiej sytuacji znalazł się właśnie w połowie lat 80. Niespotykane podejście w dzisiejszych czasach, w których podstawowym priorytetem jest zagrzanie sobie miejsca w rubryce towarzyskiej z byle jakiego powodu. Tak, Bowie zdecydowanie nie pochodził z tej planety.

Przez całą swoją karierę zakładał jakąś maskę, ale zawsze opowiadał tę samą historię. Z każdym kolejnym albumem dopisywał jej następny rozdział. Dziś oglądam wideo do "Lazarus" i wyraźnie widzę jej finał. Nie wiem, czy to nadinterpretacja przy tak silnych emocjach. Widzę to, co większość jego fanów - jakkolwiek to patetycznie nie brzmi - symboliczne pożegnanie. Dla mnie misja majora Toma dobiegła końca. Bowie zrobił dla mnie coś, czego żadnemu artyście nigdy wcześniej się nie udało. Pod wpływem innych zmieniałam tylko fryzury, pod jego wpływem - spojrzenie na wszystko, za co z pewnością nie tylko ja mogę mu podziękować.