FYI.

This story is over 5 years old.

Obiektywnie zajebiste rankingi

Trzynaście powodów, dla których Black Sabbath jest najlepszym zespołem na świecie

Zanim podczas pożegnalnej trasy koncertowej zawitają do Polski, przypomnijmy sobie, dlaczego Black Sabbath są po prostu najlepsi.

Ostatnia, trwająca właśnie trasa Black Sabbath, nazywa się całkiem adekwatnie - The End. Gdy Ozzy w 1978 roku poświęcił się karierze solowej, większość uznała, że zespół nie powodu, by dalej istnieć. Wspólne występy z Ozzym podczas Live Aid w 1985 roku oraz krótki występ w 1992 roku w Costa Messa zaostrzyły apetyty fanów, czekających na powrót grupy. Ich marzenie spełniło się w 1997 roku. W 2013 roku grupa nagrała płytę zatytułowaną "13", która wylądowała na pierwszym miejscu listy najpopularniejszych albumów, a muzycy ruszyli w ostatnią trasę koncertową.

Z okazji wyprzedania wszystkich biletów na oba koncerty Black Sabbath w nowojorskim Madison Square Garden, postanowiliśmy uczcić ten najlepszy zespół na świecie.

Reklama

1. To oni wymyślili heavy metal.

Jasne, ciężkie granie pojawiło się wcześniej niż Black Sabbath. Nie zapominajmy, że to Paul McCartney napisał "Helter Skelter". Zespoły takie jak Cream, Led Zeppelin, Vanilla Fudge, The Who czy kapela Hendrixa działały na scenie zanim członkowie Earth wpadli na to, by zmienić nazwę na Black Sabbath. Ale żaden z tych wykonawców nie był tak zdecydowany i konsekwentny, jak chłopaki z Birmingham. W opublikowanej w 2015 roku książce "Who Invented Heavy Metal", Martin Popoff tworzy opowieść sięgającą od trąb jerychońskich, użytych podczas oblężenia miasta w 1250 roku przed naszą erą i ciągnie ją aż do 1971 roku. Upiera się przy tym żartobliwie, że pierwszym metalowym kawałkiem w historii jest nagrana w 1957 roku piosenka "Train Kept A-Rollin" w wykonaniu Johnny'ego Brunette'a. Pod koniec (uwaga, lecą spoilery) wyjaśnia jednak i to obszernie, że właśnie Black Sabbath byli prawdziwymi twórcami tego gatunku.

2. Wszyscy czterej oryginalni członkowie zespołu nadal żyją.

Niewielu kapelom z lat sześćdziesiątych udało się dotrwać do dziś w pierwotnym składzie. Z The Who zostało dwóch. Brian Jones z The Rolling Stones nie dożył nawet Dnia Niepodległości w 1969 roku. Żyje jedynie dwóch Beatlesów. Zgodnie z licznymi facebookowymi doniesieniami, John Bonham wali w bębny w heavy metalowym piekle, mając za towarzystwo Lemmy'ego, Clifa Burtona, Randy'ego Rhoadsa oraz Dio. A przecież nikt się chyba nie spodziewał, że to właśnie Black Sabbath przetrwa najdłużej. Być może zawarli jakiś szatański pakt na skrzyżowaniu dróg.

3. Ich inspiracje pochodzą z bluesa, jazzu i muzyki klasycznej.

To klasyczni kompozytorzy wymyślili metalowy patos; Mahler i Wagner wprowadzili do muzyki nieznaną dotychczas potęgę brzmienia. Jednym z wzorów dla Geezera Butlera był Gustaw Holst, twórca suity "Planety", rozpoczynającej się od złowrogiego "Marsa, Zwiastuna Wojny". Tony Iommi wykorzystywał trzytonowy interwał (zwany w muzyce klasycznej "diabolus in musica") i tworzył dzięki temu potężne dysonanse z bluesowym zadziorem. Całą tę szatańską mieszankę uzupełnia jazzująca perkusja Billa Warda. Tak właśnie powstała muzyka, która inspirując się przeszłością, przyniosła coś całkiem nowego i przerażającego.

Reklama

4. Jebać "flower power".

Przed nadejściem Black Sabbath, większość zespołów śpiewała o miłości. Nawet jeśli zajmowały się innymi tematami, to ostatecznie miłość była odpowiedzią na wszystko. The Doors śpiewali mroczne pieśni o seksie i śmierci, ale trzymali się poetyckiego języka. Mówi się, że marzenia lat sześćdziesiątych zostały pogrzebane 6 grudnia 1969 roku w Altamont. 16 października tego samego roku Sabbaci nagrali swój pierwszy album, nasycony horrorem i poczuciem zagłady. We wrześniu 1970 roku pojawił się ich druga płyta, opowiadająca o paranoi, wojnie oraz narkotykach i pozbawiona jakichkolwiek elementów wiary w to, że w nowym wspaniałym świecie zapanuje pokój i miłość.

5. Ułomności w niczym im nie przeszkadzały.

Jak powszechnie wiadomo, Tomy Iommi stracił czubki dwóch palców podczas ostatniego dnia harówki w fabryce. Jego szef puścił mu na pocieszenie album Django Rheinhardta. Młody Tommy zainspirował się umiejętnościami francuskiego wirtuoza, który potrafił wygrywać nieludzko ogniste flamenco na swojej trąbce, choć sam miał okaleczone palce w wyniku oparzenia. Zamiast pożegnać się z muzyką, Iommi stworzył prowizoryczne nakładki, zaprojektował własny zestaw strun i obniżył brzmienie do C#. A co do reszty zespołu, jasnym jest przecież, że Ozzy'ego od wielu dekad trudno uznać za w pełni funkcjonalną istotę ludzką, a nauka potwierdza jego genetyczne mutacje.

6. Black Sabbath to nadal najbardziej przerażający zespół na świecie.

Wielu młodych głupków upiera się, że brzmienie Black Sabbath się zestarzało, że od tego czasu pojawiły się składy, które grają dużo ciężej, wolniej, głośniej albo na takich częstotliwościach, które słyszą tylko wieloryby. Ale żaden słuchacz nie przeżywał koszmarów przy demówce Mayhem, nie wspominało o niej również Parents Music Resource Center; była to płyta, która częściej inspirowała do podpalania kościołów, niż płonęła na stosach. Zaś album Black Sabbath, noszący tę samą nazwę co zespół w dniu swojej premiery w piątek 13 grudnia 1970 roku, wywoływał w słuchaczach autentyczne lęki. Słysząc szum deszczu, kościelne dzwony i potężny riff, ludzie naprawdę uciekali z pokoju. Niezależnie do tego, co działo się później, już nikt nigdy nie zaatakował z taką mocą kompletnie nieprzygotowanej na to publiczności.

7. Choć to chrześcijański zespół, nienawidzą ich zarówno chrześcijanie, jak i okultyści.

Tekściarz zespołu, Geezer Butler, wyrastał w wierze katolickiej. Ich pierwszy wspólny kawałek opowiada o strachu przed diabłem. "After Forever" z albumu "Masters of Reality" bywa nazywane pierwszym przykładem chrześcijańskiego rocka. Ale jakoś tak wyszło - głównie dzięki działaniom Virgin Records, które postanowiło umieścić odwrócony krzyż (i inne marketingowe sztuczki) na rozkładanej okładce ich albumu - że rodzice i organizacje religijne z miejsce wyklęły ich muzykę. Według nieautoryzowanej biografii "How Black Was Our Sabbath", opartej na opowieściach obsługi technicznej zespołu, na pierwszych koncertach często pojawiały się wiedźmy i miłośnicy przywoływania duchów. Kiedy zespół odmówił zagrania koncertu w Stonehenge, dokąd zapraszali ich sataniści, ponoć został obłożony przez nich klątwą. Wszyscy członkowie od tej pory noszą krzyże chroniące przed złem. I co wy na to, mamo i tato?

Reklama

8. Popatrzcie tylko na te okładki.

Nawet przed odtworzeniem debiutanckiego albumu Black Sabbath można poczuć dreszcze. Wystarczy spojrzeć na okładkę. Do dziś nie znamy tożsamości kobiety, która stoi przed młynem Mapledurham. Rozmazaną świnię na okładce "Paranoid" i fioletowe tłoczenia na "Master of Reality" pomińmy uprzejmym milczeniem. Ale już na "4” zespół znajduje swoją ikonografię z lunatycznym Ozzym na froncie i środkiem prezentującym zdjęcie basu Geezera oraz podziękowania dla "wspaniałej firmy KOKA-cola". Okładka do "Sabbath Bloody Sabbath", okazała się tak demoniczna, że została zakazana w Hiszpanii. Podczas sesji zdjęciowej na potrzeby "Sabotage" Bill Ward pojawił się na planie bez spodni. W końcu pożyczył czerwone portki od własnej żony. Na etapie "Technical Ecstasy" i "Never Say Die" zespół wyraźnie się poddał i zatrudnił mistrzów z grupy Hipgnosis, odpowiedzialnych za prawie wszystkie okładki Pink Floydów.

9. To oni wdarli się w dwudziestym pierwszym wieku na szczyt listy najlepiej sprzedających się albumów.

Pamiętacie kiedy ostatnio Stonesi mieli album na pierwszym miejscu? W 1981 roku. Rush nigdy tego nie osiągnął. Judas Priest? Iron Maiden? Zapomnij. A Black Sabbath dokonało tego z "13" w 2013 roku, w czasach, gdy rock został prawie całkiem zagłuszony przez schematyczny pop prosto z fabryki. I pomimo wielu sieciowych hejtów, produkowanych przez ludzi, którzy przesłuchali tę płytę tylko raz, jest to fantastyczny album, pokazujący, że Sabbaci potrafią to, z czym sobie radzi niewiele metalowych zespołów i piszą po prostu dobre piosenki. Pojawiły się skargi, że "brzmią zbyt mocno jak Black Sabbath" ale dlaczego nie mieliby zżynać z samych siebie, skoro wszyscy inni od nich zżynali? Ozzy nie potrzebuje AutoTune, Iommi czuje bluesa, a teksty Geezera są tak samo soczyste, kosmiczne i głębokie jak zawsze. Jeśli macie occhotę poczytać dlaczego kocham "13", to napisałem o tym jakieś pięć tysięcy słów.

Reklama

10. Wszyscy są świetnymi muzykami.

Zabawna sytuacja. Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych chodziłem do liceum, panowała zgoda co do tego, że Led Zeppelin miało prawdziwych muzyków, a goście z Black Sabbath to chałturnicy. Opinia ta opierała się głównie na skopanym wydaniu "Live At Least" i nie miała wiele wspólnego z rzeczywistością. Pozwólcie mi wyjaśnić: Black Sabbath składa się z dobrych muzyków, problem w tym, że mieli oni dostęp do najlepszego ćpania. Hasz, wóda i koks czasem mogą przeszkadzać. Posłuchajcie tylko ich pierwszej płyty. Niewiele zespołów mogłoby się z nimi równać, poza King Crimson. Geezer to brakujące ogniowo pomiędzy Paulem McCartney'em i Stevem Harrisem, gitara Iommi’ego sięga do samych źródeł. Ozzy śpiewa jakby dławił się gorącym miodem, a bębnienie Billa Warda potrafi wycisnąć łzy z oczu. Tak wtedy, jak i dziś, stanowią niszczycielską siłę. Dzisiejsze zespoły nie są tak ograne na scenie, jak kapele z lat sześćdziesiątych. W czasie pobytu w Hamburgu, Black Sabbath grało siedem czterdziestopięciominutowych występów w ciągu wieczora. Działo się to w tym samym Star Club, gdzie Beatlesi docierali swoje umiejętności przed podbojem świata. I Sabbaci grali tam o wiele częściej niż ich idole.

11. Śpiewali z nimi wokaliści Rainbow, Deep Purple i Judas Priest.

Po tym jak w 1979 roku Ozzy został ostatecznie wykopany z zespołu z powodu swojego zachowania, kompletnej olewki i wyczynowego alkoholizmu, za mikrofonem stanął Ronnie James Dio. Całkowite przeciwieństwo Ozzy'ego: profesjonalista, z wyszkolonym głosem, tekściarz, Amerykanin. Nagrał z Black Sabbath cztery płyty, z których najcięższy okazał się pochodzący z 2009 roku album "The Devil Know", wydany pod nazwą Heaven & Hell. Po "Mob Rules" Dio odszedł z zespołu po raz pierwszy, a na jego miejsce wkroczył Ian Gilan z Deep Purple, który zaśpiewał na pochodzącym z 1983 "Born Again", brzmiącym jak płyta z dorobku Spinal Tap. Po tym jak Dio w 1992 roku odmówił udziału we wspomnianym koncercie w Costa Mesa, na wokalu stanął Rob Halford z Judas Priest, dokładając ognia do tej imprezy. Zgodnie z tym, co pisze Iommi w swojej autobiografii "Iron Man", Dio miał powiedzieć, że "nie ma zamiaru wspierać klauna". Niech spoczywa w pokoju.

Reklama

12. Pogadajmy o Billu Wardzie.

To on jest najważniejszy. Jeden z absolutnie najlepszych bębniarzy w historii rocka. Ale prawda jest taka, że zespół istnieje także bez niego. Tak właściwie na wielu płytach nie ma żadnych członków zespołu poza Iommim - człowiekiem, który niezłomnie wierzy w ten zespół. Sam Ward nie pamięta na przykład, żeby nagrywał "Heaven adn Hell". W 1997 nie potrafił sobie poradzić z tempem w "Selling Your Soul", który zwiastował powrót zespołu, więc w nagraniu wykorzystano automat perkusyjny. Z powodu ataku serca wystąpił tylko podczas dwóch koncertów w 1998 roku. W czasie Ozzfestów za kulisami na wszelki wypadek czeka zawsze drugi perkusista. Jeśli olewasz "13" albo The End, bo nie gra z nimi Ward, to mam tylko jedno pytanie: czy kupiłeś jego wydaną w 2015 roku płytę "Accountable Beasts"? Jeśli nie, to morda w kubeł. W niczym go nie wspierasz, jarasz się tylko głośnymi kapelami. A jeśli należysz do tych siedmiuset osób, które wydały kasę na jego płytę, masz mój pełny szacunek. Bill Ward zasługuje na naszą miłość. Tak jak cały Black Sabbath.

13. The End to naprawdę koniec.

Jasne, wszyscy wiemy, że Sharon wypędzi Ozzy'ego na scenę zaraz jak tylko będzie miała na to siły, ale to jest naprawdę ostatnia wspólna trasa Black Sabbath. Może jeszcze coś nagrają. Może zagrają jakiś koncert pożegnalny. Albo trzy. Może nawet zobaczymy, jak godzą się w końcu z Billem Wardem. Ale biorąc pod uwagę kontrakty, nieustającą walkę Iommiego z rakiem i fakt, że wszyscy zbliżają się do siedemdziesiątki, to ostatnia szansa by zobaczyć trójkę założycieli grupy na jednej scenie. Jeśli to spierdolisz, możesz obwiniać tylko siebie. A gdybyś kiedykolwiek dotrwał do końca ostatniego kawałka na "13" - "Dark Father" - to wiedziałbyś, że ten zespół kończy karierę dokładnie tam gdzie zaczął.

Zespół Nata Carsona, Witch Mountain nagrał numer na płytę w hołdzie Black Sabbath. Autora możecie śledzić na Twitterze