Tak solowo radzili sobie muzycy A Tribe Called Quest

Grafika Ludzikone

Gdy w 1998 roku zespół wydał “The Love Movement” i zawiesił działalność, stało się jasne, że tylko kwestią czasu będą solowe materiały poszczególnych członków. I rzeczywiście, nie musieliśmy za długo czekać. Paradoksalnie jednak tych wydawnictw nie było wcale tak dużo. Czas je przypomnieć pod kątem tego, jak bronią się po latach.

Videos by VICE

Tutaj przeczytasz za co pokochaliśmy ATCQ i jak oceniamy najnowszy album.

Q-Tip – Amplified, 1999

Z ulgą odnotowuję, że debiut solowy Q-Tipa robi dziś tak dobre wrażenie, jak przed kilkunastoma laty. To płyta mocno zbliżona brzmieniem do “The Love Movement”, a przy tym w przekazie zgoła nietrajbowa, na co zresztą swego czasu wielu fanów strzeliło focha. “Kobiety, imprezy, żadnego prosocjalu? Łolaboga, członek A Tribe Called Quest powinien być ponad to!”.

Osobiście – i w szerszym aspekcie, nie tylko w przypadku ATCQ – zawsze dziwiło mnie podejście ortodoksów przekonanych, że artyści wywodzący się z jakiejś ekipy w momencie decydowania się na solówki powinni dalej podążać ścieżką obraną przez zespół. Po co w takim razie mieliby z niego odchodzić?

Chwilowa przemiana Q-Tipa z poety w bawidamka zdaje się naturalna i niewymuszona. “Amplified” jest wolne od tego całego macho bullshitu z katalogów Cash Money i Bad Boy Records, a przede wszystkim – o klasę lepsze muzycznie. Q-Tip z J Dillą poniekąd wyprzedzili swoje czasy. Dziś na co drugim miejskim albumie miesza się organiczne z syntetycznym, ale w 1999 taki mariaż wciąż był rzadkością. Jazz-rap, kosmiczny funk, r&b barwione elektroniką, ogólny eklektyzm sięgający nawet metal-rapu – “Amplified” jest jak ekstrakt z najpopularniejszych trendów w muzyce popularnej AD 2016.

Płyta nie ma emocjonalnego impaktu albumów ATCQ, ale gdyby nie niesławny “End of Time” z Kornem i dwa-trzy przeciętne kawałki, byłaby klasykiem. Zawiera dwa absolutnie ponadczasowe przeboje – “Vivrant Thing” na samplu z Urszuli Dudziak (u nas generujący dodatkowo afekt wynikły z patriotyzmu lokalnego) oraz “Breathe and Stop”, ale bangerów jest więcej – “Let’s Ride”, “N.T.” pożyczające melodię od Kool & the Gang.

I choć dziewczyny twerkowały w klipach, o żadnym ordynarnym baunsie nie ma tu mowy – Q-Tip przy wydatnym wsparciu Dilli i nieco mniejszym DJ-a Scratcha udowadniał na przełomie mileniów, że „taneczny” w hip-hopie nie musi być synonimem „obciachowego”. I co istotne, wciąż można się pokiwać do tych rytmów z niekłamaną przyjemnością.

Piotr Dobry

Phife Dawg – Ventilation: Da LP, 2000

W momencie kiedy Q-Tip stał się seksualnie opętanym demonem (tak o nim wtedy mówili krytycy), to Phife poszedł drogą wyznaczoną przez jego macierzysty zespół. Nagrał hiphopową płytę w swojej najbardziej klasycznej formule. Bez żadnych eksperymentów, sztucznych i nikomu nie pasujących featów (Korn? Pff…) itd. Postąpił zupełnie inaczej od bardziej utalentowanego kolegi i wyszło mu to na dobre. Tak, nie lubię “Amplified”. Uważam że jest mocno przekombinowane i kompletnie nie pasujące do ducha Trajbów. Co innego z “Ventilation: Da LP”, które samo w sobie wybitne nie jest, co najwyżej są to stany średnie, ale ma przecież swój niezaprzeczalny urok. Prosty (nie prostacki!) gospodarz znowu podjął się współpracy z o wiele bardziej utalentowanymi od siebie.

Już bez lirycznego namaszczenia Q-Tipa, Phife Dawg płynie po znakomitych bitach dostarczonych przez wschodzące gwiazdy pokroju Hi-Teka i Supa Dave Westa, ówczesnych gigantów jak Pete Rock i J Dilla oraz do tej niedocenionych Rick Rocka i Fredwrecka. Dobry i ciekawy hiphopowy album, w pełni pokazujący to, jak się grało na wschodnim wybrzeżu na przełomie tysiącleci. Szkoda tylko, że fatalna promocja Groove Attack, sprawiła że album przeszedł bez należytego echa, bo pomimo wszystkich niedociągnięć i dominującej przeciętności na majku, to ostatecznie jest to miła i sympatyczna produkcja. Gdyby to nagrał jakiś Jan Kowalski albo inny John Smith to pewno szybko by się o “Ventilation: Da LP” zapomniało, no ale to przecież nasz Phife. Ten, który nigdy nie wychodził przed szereg. Czy to u Trajbów, czy nawet na swoim solo. Nie miał ku temu znaczących powodów. Czasami można odnieść wrażenie, że on po prostu był i z tym było mu nadzwyczaj dobrze. Idealna postać drugiego planu. Aha, doszły mnie słuchy, że w przyszłym roku mają się pojawić jakieś jego niepublikowane nagrania i wiecie co? Chciałbym, żeby brzmiały co najmniej tak jak tutaj.

Dawid Bartkowski

Lucy Pearl – Lucy Pearl, 2000

Dłuższą chwilę zastanawialiśmy się, czy właśnie ten album powinien się znaleźć w zestawieniu, z prozaicznej przyczyny – to nie solowy projekt Aliego Shaheeda, ale trio, w którym spełniał rolę producenta u boku Raphaela Saadiqa i zjawiskowej wokalistki Dawn Robinson, związanej wcześniej z En Vogue. Z drugiej strony nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od strony muzycznej to takie A Tribe Called Quest na soulowo. Wystarczy wspomnieć wybitne intro (sampel chyba skądś znacie, co nie?), kapitalny numer z Q-Tipem i Snoopem, by w pełni zrozumieć o co chodzi.

Gdyby Phife i Q-Tip umieli śpiewać to właśnie tak brzmiałyby albumy A Tribe Called Quest. I szkoda tylko, że Lucy Pearl okazało się jednorazowym projektem i pamięć o zespole szybko wyleciała z głów fanów. Chociażby dlatego te kilka zdań od nas tutaj się Aliemu należy, bo kto jak nie my musi próbować ocalić od zapomnienia piękne rzeczy?!

Aha – Q-Tip w sumie śpiewać umie, o czym… poniżej.

Andrzej Cała

Q-Tip – Kamaal/The Abstract, 2002 (wypuszczenie egzemplarzy promocyjnych i wstrzymanie tłoczenia) / 2009 (oficjalne wydanie)

Powiedzmy to sobie wprost: to Q-Tip uznawany był zawsze za znak rozpoznawczy Tribe’ów. On zwracał uwagę słuchacza jako pierwszy i jest ku temu wiele powodów. Miękki, wysoki głos z gatunku tych, które przez niektórych mogłyby zostać błędnie odczytany jako zmanierowane. Ale nic z tego: raper doskonale wiedział, jak wycisnąć z własnych strun głosowych wszystko, co najlepsze, a do tego obdarzony jest niesamowitą charyzmą oraz zmysłem kreatywnym. Ta samoświadomość pozwoliła mu nagrać “Kamaal/The Abstract” – prawdopodobnie najambitniejszy krążek z solowej twórczości członków A Tribe Called Quest.

Słuchając dzisiaj tego dzieła Q-Tipa trudno uwierzyć, że od procesu nagrywania do pokazania dzieła światu (nie licząc oczywiście drobne wycieki) minęło aż osiem lat. Arista Records, odpowiedzialne wcześniej za wydanie “Amplified”, nie widziała w “Kamaal/The Abstract” potencjału komercyjnego. W ostateczności album został wydany przez mało znane Battery Records i z miejsca wzbudził dyskusje na temat swojej zawartości. Jeżeli bowiem pamiętacie “The Love Below” z dwupłytówki OutKastu, pomyślcie, że rok wcześniej Q-Tip zrobił to samo.

Rapu – w przeciwieństwie do dzieła Andre 3000 – uświadczymy na „Kamaal/The Abstract” całkiem sporo. To co łączy obu artystów to fakt, że członek A Tribe Called Quest, będący przecież jednym z najbardziej charyzmatycznych raperów w historii, w większości numerów zdecydował się na… śpiew. Co więcej, czyni to z zaskakującą gracją oraz wyczuciem.

A śpiewać ma pod co, gdyż warstwę muzyczną stanowią utwory głęboko zakorzenione tradycji czarnej muzyki. Mamy więc mnóstwo jazzu, funku i soulu. Niech was nie zdziwi, kiedy w połowie “Blue Girl” Q-Tip wraz z towarzyszącą mu Aishą Morris (córką Steviego Wondera!) usuwają się w cień, aby ustąpić fortepianowej solówce. “A Million Times” kończy się solówką na rhodesie, podczas gdy rozpoczynające album “Feelin” wita nas gitarowym riffem, by w połowie zamiast refrenu zaskoczyć słuchacza solówką na Moogu. Muzycznie dzieje się tu sporo i warto dodać, że to jedyny album w całej dyskografii członków A Tribe Called Quest, w którym w ogóle nie użyto sampli.

Powiem więcej: “Kamaal/The Abstract” to album, który brzmiał świeżo nawet w chwili wydania, a i wypuszczony dzisiaj wzbudziłby pewnie niemałe zamieszanie. To krążek, dzięki któremu udział Andersona Paaka na ostatniej płycie A Tribe Called Quest można odczytać jako namaszczenie przez Q-Tipa swojego następcy, kontynuatora dziedzictwa. Podobieństwa między „Malibu” a „Kamaal/The Abstract” uderzają w uszy słuchacza niczym dwutonowy głaz. Nie wierzycie? No to sprawdźcie sami.

Rafał Samborski

Ali Shaheed Muhammad – Shaheedullah and Stereotypes, 2004

Producencki materiał Aliego, który przeszedł właściwie bez echa, nie wdrapał się do dwusetki Billboardu, został bardzo szybko wycofany ze sprzedaży, obecnie będąc dla wielu kolekcjonerów łakomym kąskiem (nie, nie przyjmę żadnej oferty, nie oddam swojej sztuki nawet za dużo). Nie ma się specjalnie co temu dziwić – w tym czasie pamięć o ATCQ była coraz bardziej zamazana, młodzi jarali się 50 Centem, triumfy święciły produkcje Scotta Storcha, The Neptunes i Lil Jona. Kto by się przejmował wysmakowanym, flirtującym z r&b i soulem, bardzo przeciętne zarapowanym przez samego Aliego materiałem?

A jednak, gdy odkurzyłem sobie ten album, zachwycił mnie na nowo swoim wajbem. U Aliego nawet próby g-funkowych piszczał wypadają kapitalnie, ze smakiem, bujają głową tak jak należy.

“Shaheedullah and Stereotypes” gładko lawiruje między gatunkami, stanowiąc idealny przykład dojrzałej muzyki dla ludzi, którzy wychowali się na rapie, ale w pewnym momencie stwierdzili, że jest dla nich za bardzo ograniczony, nie daje w pełni takich doznań estetycznych, jakie zapewnia chociażby gościnny wokal Sy Smith.

No właśnie – dziękuję panie Ali jeszcze za to, że dzięki temu longplayowi poznałem Sy, która w krótkim czasie stała się jedną z moich ukochanych wokalistek soulowych.

Andrzej Cała

Q-Tip – The Renaissance, 2008

Żarty na bok. U Shaheeda, Phife’a, Lucy Pearl i pozostałych solówkach Kaamala można dyskutować, to już tutaj jednak lepiej siedzieć cicho. Pierwszy LP Q-Tipa był mocno kontrowersyjny i zbierał strasznie skrajne opinie. Dla mnie – mogłoby go nie być, bo to tak naprawdę nic specjalnego. Drugi, “Kaamal/The Abstract”, który ostatecznie na rynku pojawił się jako… trzeci (pierwotnie krążył po sieci jako bootleg; Arista niech pluje sobie w brodę, że w 2002 roku tego nie wydała!), był cudownym czarnym eksperymentem i mieszaniną tego, co najlepsze w afroamerykańskiej muzyce w ogóle. Okej, to dwie bardzo trudne i jakże inne od siebie płyty, więc co z “The Renaissance” – albumem środka? Kochani, jakby to powiedzieć… Tu jest wszystko za co się kocha samych Trajbów, hip-hop, soul, funk, jazz i… życie.

Historia “The Renaissance” tak naprawdę idealnie pokazuje obecny szlak na szczyt “We Got It from Here… Thank You 4 Your Service”. Wiele perturbacji po drodze, powrót po latach, znakomity styl, szturmem zdobyte wszystko i… sample z Can. Bezapelacyjnie jedna z najważniejszych płyt gatunku ostatnich lat. Wad w zasadzie zero, zdecydowanie najlepsze solo z niezbyt przecież bogatego indywidualnego dorobku grupy. Prawdziwy powrót do korzeni z soulquarianowym duchem i namaszczeniem J Dilli. No, od biedy to ta okładka słaba, ale kto by się przejmował?

Osobiście ten album jest dla mnie ważnym prywatnym wydarzeniem. Tak, wydarzeniem. Nie boję się użyć tego słowa z prostego powodu. Nie dość, że jest to jedna z pierwszych płyt, na które świadomie tak mocno czekałem, to w dodatku była jedną z pierwszych, dzięki której mogłem zobaczyć swoje nazwisko w papierowym magazynie. Stare dzieje…

Dawid Bartkowski