Co myślisz słysząc: psychiatryk? Szary klocek, otoczony żeliwem. Izba przyjęć pamięta jeszcze czasy Bieruta. Sanitariusze wesoło gawędzą o niczym. Paprotki, linoleum i kalendarz z Papieżem. Klasycznie.
W gabinecie lekarza dyżurnego zostałam wypytana o wszystkie intymne szczegóły mojego życia, czemu towarzyszyło zmacanie mnie i mojego bagażu na turnus wakacyjny. Musiałam pożegnać się z maszynką do golenia, dezodorantem i sznurówkami. Szlugi przemyciłam jak profesjonalna dilerka lotniskowa w staniku, w którym na szczęście mam sporo miejsca. Jak powszechnie wiadomo, obowiązuje przecież zakaz palenia w miejscach publicznych. Z psychiatrykiem włącznie, więc wzorem palarni było jaranie w kiblach.
Na oddział szłam w towarzystwie pana o twarzy w kolorach tęczy. Nie wiedziałam, czy jest jeszcze wczorajszy, czy to zasługa porannego drinka. Przypominał mi trochę Rudolfa czerwono-nosego.
Przywitały mnie pielęgniarki i dziwaki. Mój oddział nie był już w stylu „retro”, trudno było go zdefiniować jednym słowem. Zwróciłam uwagę na dużo szklanych rzeczy i linoleum na podłodze, oczywiście totalnie sterylne. Pachniało szpitalnym żarciem. Zapewne na obiad był wtedy mielony w panierce z gówna i marchewka.
Byłam święcie przekonana, że nie zabaluję tam zbyt długo, a już na pewno nie dostanę dożywocia. Niestety, jak się później okazało, miałam do wyboru dwie opcje pobytu: czas nieokreślony albo 12 tygodni. Wybrałam pierwszą, brzmiała jakoś przyjemniej.
Po wszystkich procedurach dnia pierwszego, czyli ważenie, testy THC itp. nadeszło zderzenie z szarą rzeczywistością szpitala psychiatrycznego. Po tygodniu dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy o istnieniu różnych zaburzeń i tego, jak one działają.
Anorektyczek było najwięcej. Ich grono wzajemnej adoracji w zasadzie zmieniało się z dnia na dzień. Nie mogłam z nimi rozmawiać. Po prostu szlag mnie trafiał, jak przychodziło do konfrontacji. Laski miały specjalne diety, wycierały masło we włosy, a schabowe podrzucały bulimiczkom ze stolika obok. W nocy ćwiczyły, połykały leki, które cudem przemyciły z dyżurki i rano płakały, że znowu będą kanapki z szynką i mleko z makaronem na śniadanie.
Samobójcy to w większości kategoria żartu. Zwykła ściema, chorobowe. Było ich niewielu. Jedna dziewczyna wyskoczyła po pijaku z pierwszego piętra i żeby ominąć to „po pijaku” wolała trafić tutaj. Przynajmniej nie musiała nic robić. Był też typek, który nałykał się Espumisanu, bo mu się tabletki pojebały i z płukania żołądka trafił do Domu Zmyślonych Przyjaciół Pani Foster w wersji z kaftanem.
Przewijało się wiele osób. Narkomani, alkoholicy, aspargerzy i zwykła patola z Ochoty, która żeby uniknąć kary za zabójstwa i tego typu wybierali opcje „na świra".
Romansów i wielkich miłości rodem z filmu wyłapałam zaledwie kilka. Faworytami byli narkomanka z alkoholikiem, którzy nałogowo ruchali się pod prysznicem i robili podejrzane biznesy.
Poza stołówką i kiblami z indiańskimi drzwiami był sklepik, biblioteka i nawet dyskoteki. Szybko okazało się, że za jakieś ciastka czy bony rabatowe do Auchan można było niezłe przehandlować z personelem. Mnie szlugi przynosiły piguły.
Pamiętam Wigilię oddziałową, czyli mała plastikowa choinka, śledź w śmietanie z puszki i pielęgniarki w kitlach wieczorowych. Były jasełka, prezenty i opłatek, a wszystko wyglądało pięknie dzięki psychotropom, którymi byliśmy karmieni, żeby przypadkiem nie zepsuć atmosfery świąt i Coca-Coli.
Sylwestra spędziłam ze schizofrenikiem i bulimiczką w salce dużej terapii. Oglądaliśmy Vive i piliśmy przemyconą wódkę. Wiem, że to pewnie brzmi nieco dziwne, ale to był udany Sylwester. Bardzo udany.
Zamknięcie w oddziale nie ograniczało naszej relacji ze światem zewnętrznym. Po kilku tygodniach bycia dzielnym pacjentem, połykania tabletek i dobrego sprawowania była opcja przepustki. To takie 2 dni na „wolności". Może przesadzam. To po prostu była opcja powrotu do domu, jedzenia tabletek i pisania dzienniczków emocji w gronie rodzinnym.
Jeśli uczestniczyłeś we wszystkich zajęciach lub w ogóle podnosiłeś się z łóżka, mogłeś wyjść na półgodzinny spacer. Budynek był dosyć spory, więc czasu starczało na dwa kółka między oddziałami. Przypominało wyprowadzanie psa pod blokiem. Siku, kupka i do domu.
Ci, którzy byli bardzo niegrzeczni i często lądowali w kaftanie, mieli wtedy jedynie opcje wyjścia na patio. Zimą lepiło się bałwany i robiło się ślady traktora na śniegu. Była też piłka, którą można było napierdalać o ścianę.
Spędziłam tam łącznie pół roku. Wigilie, Sylwestra, zimę i przedwiośnie. Jak widać — można, żyję i mam się dobrze. Pomimo braku klamek, ludzi zapinanych w pasy (od czasu do czasu), gier planszowych i palenia szlugów po kiblach, to miejsce nie takie złe jak je malują.
Oczywiście nie zakończę tekstu zdaniem w stylu „polecam, Justyna Małysz". Celem tego wywodu nie było wypromowanie szpitala, czy zareklamowania najlepszego hotelu, chciałam zwyczajnie pokazać, jak to wygląda od środka, po drugiej stronie, gdzie nie ma klamek.