Źródło: Flickr/Ryan Johnson
Co myślisz słysząc: psychiatryk? Szary klocek, otoczony żeliwem. Izba przyjęć pamięta jeszcze czasy Bieruta. Sanitariusze wesoło gawędzą o niczym. Paprotki, linoleum i kalendarz z Papieżem. Klasycznie.W gabinecie lekarza dyżurnego zostałam wypytana o wszystkie intymne szczegóły mojego życia, czemu towarzyszyło zmacanie mnie i mojego bagażu na turnus wakacyjny. Musiałam pożegnać się z maszynką do golenia, dezodorantem i sznurówkami. Szlugi przemyciłam jak profesjonalna dilerka lotniskowa w staniku, w którym na szczęście mam sporo miejsca. Jak powszechnie wiadomo, obowiązuje przecież zakaz palenia w miejscach publicznych. Z psychiatrykiem włącznie, więc wzorem palarni było jaranie w kiblach.Na oddział szłam w towarzystwie pana o twarzy w kolorach tęczy. Nie wiedziałam, czy jest jeszcze wczorajszy, czy to zasługa porannego drinka. Przypominał mi trochę Rudolfa czerwono-nosego.Przywitały mnie pielęgniarki i dziwaki. Mój oddział nie był już w stylu „retro”, trudno było go zdefiniować jednym słowem. Zwróciłam uwagę na dużo szklanych rzeczy i linoleum na podłodze, oczywiście totalnie sterylne. Pachniało szpitalnym żarciem. Zapewne na obiad był wtedy mielony w panierce z gówna i marchewka.Byłam święcie przekonana, że nie zabaluję tam zbyt długo, a już na pewno nie dostanę dożywocia. Niestety, jak się później okazało, miałam do wyboru dwie opcje pobytu: czas nieokreślony albo 12 tygodni. Wybrałam pierwszą, brzmiała jakoś przyjemniej.Po wszystkich procedurach dnia pierwszego, czyli ważenie, testy THC itp. nadeszło zderzenie z szarą rzeczywistością szpitala psychiatrycznego. Po tygodniu dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy o istnieniu różnych zaburzeń i tego, jak one działają.Anorektyczek było najwięcej. Ich grono wzajemnej adoracji w zasadzie zmieniało się z dnia na dzień. Nie mogłam z nimi rozmawiać. Po prostu szlag mnie trafiał, jak przychodziło do konfrontacji. Laski miały specjalne diety, wycierały masło we włosy, a schabowe podrzucały bulimiczkom ze stolika obok. W nocy ćwiczyły, połykały leki, które cudem przemyciły z dyżurki i rano płakały, że znowu będą kanapki z szynką i mleko z makaronem na śniadanie.Samobójcy to w większości kategoria żartu. Zwykła ściema, chorobowe. Było ich niewielu. Jedna dziewczyna wyskoczyła po pijaku z pierwszego piętra i żeby ominąć to „po pijaku” wolała trafić tutaj. Przynajmniej nie musiała nic robić. Był też typek, który nałykał się Espumisanu, bo mu się tabletki pojebały i z płukania żołądka trafił do Domu Zmyślonych Przyjaciół Pani Foster w wersji z kaftanem.Przewijało się wiele osób. Narkomani, alkoholicy, aspargerzy i zwykła patola z Ochoty, która żeby uniknąć kary za zabójstwa i tego typu wybierali opcje „na świra".Romansów i wielkich miłości rodem z filmu wyłapałam zaledwie kilka. Faworytami byli narkomanka z alkoholikiem, którzy nałogowo ruchali się pod prysznicem i robili podejrzane biznesy.Poza stołówką i kiblami z indiańskimi drzwiami był sklepik, biblioteka i nawet dyskoteki. Szybko okazało się, że za jakieś ciastka czy bony rabatowe do Auchan można było niezłe przehandlować z personelem. Mnie szlugi przynosiły piguły.Pamiętam Wigilię oddziałową, czyli mała plastikowa choinka, śledź w śmietanie z puszki i pielęgniarki w kitlach wieczorowych. Były jasełka, prezenty i opłatek, a wszystko wyglądało pięknie dzięki psychotropom, którymi byliśmy karmieni, żeby przypadkiem nie zepsuć atmosfery świąt i Coca-Coli.Sylwestra spędziłam ze schizofrenikiem i bulimiczką w salce dużej terapii. Oglądaliśmy Vive i piliśmy przemyconą wódkę. Wiem, że to pewnie brzmi nieco dziwne, ale to był udany Sylwester. Bardzo udany.Zamknięcie w oddziale nie ograniczało naszej relacji ze światem zewnętrznym. Po kilku tygodniach bycia dzielnym pacjentem, połykania tabletek i dobrego sprawowania była opcja przepustki. To takie 2 dni na „wolności". Może przesadzam. To po prostu była opcja powrotu do domu, jedzenia tabletek i pisania dzienniczków emocji w gronie rodzinnym.Jeśli uczestniczyłeś we wszystkich zajęciach lub w ogóle podnosiłeś się z łóżka, mogłeś wyjść na półgodzinny spacer. Budynek był dosyć spory, więc czasu starczało na dwa kółka między oddziałami. Przypominało wyprowadzanie psa pod blokiem. Siku, kupka i do domu.Ci, którzy byli bardzo niegrzeczni i często lądowali w kaftanie, mieli wtedy jedynie opcje wyjścia na patio. Zimą lepiło się bałwany i robiło się ślady traktora na śniegu. Była też piłka, którą można było napierdalać o ścianę.Spędziłam tam łącznie pół roku. Wigilie, Sylwestra, zimę i przedwiośnie. Jak widać — można, żyję i mam się dobrze. Pomimo braku klamek, ludzi zapinanych w pasy (od czasu do czasu), gier planszowych i palenia szlugów po kiblach, to miejsce nie takie złe jak je malują.Oczywiście nie zakończę tekstu zdaniem w stylu „polecam, Justyna Małysz". Celem tego wywodu nie było wypromowanie szpitala, czy zareklamowania najlepszego hotelu, chciałam zwyczajnie pokazać, jak to wygląda od środka, po drugiej stronie, gdzie nie ma klamek.
Reklama
Reklama
Reklama