FYI.

This story is over 5 years old.

gry

Pokemony pod Sejmem i pomnikiem Jana Pawała II, czyli „Pokémon Go” w Polsce

W USA Pokemony cieszą ponoć większym zainteresowaniem niż porno. Postanowiliśmy sprawdzić, jak to wygląda w Polsce i zobaczyć, jakie pokemony uda się złapać w miejscach charakterystycznych dla polskości

Ogólnopolska facebookowa grupa fanów Pokémon Go – mimo braku oficjalnej premiery w Europie – liczy już ponad 18 tysięcy członków i stale się powiększa. W USA pokemony cieszą się ponoć większym zainteresowaniem niż porno. Postanowiliśmy sprawdzić, jak to wygląda w Polsce i przede wszystkim zobaczyć, jakie pokemony uda się złapać w miejscach charakterystycznych dla polskości.

Aby w ogóle zacząć przygodę, musiałem stworzyć nowe konto na AppStore i podać Australię jako miejsce zamieszkania, żeby obejść system weryfikacji. Pierwsze uruchomienie gry zajęło mi jakieś półtorej godziny: wciąż zawieszała się na ekranie ładowania lub nie mogła połączyć się z serwerem.

Reklama

Oto najczęstszy widok w „Pokémon Go"

Po wielu próbach w końcu dane mi było stworzyć swojego awatara i wybrać startera: Charmandera. Złapanie go wymagało przejścia do kuchni, bo ukrywał się gdzieś za lodówką. Gdy tylko został uwięziony w moim pokeballu – gra się wyłączyła. Kurwa. Zaczęło się robić późno, dalsze polowanie odłożyłem więc na następny dzień. Wygrałeś tę bitwę niesprawiedliwy świecie. Cały proces, który mógłby zająć 10 minut, trwał 2 godziny.

Następnego dnia umówiłem się z kumplem, wieloletnim pokemaniakiem, by wspólnie ruszyć w miasto. Skierowaliśmy nasze kroki w kierunku Dworca Centralnego, znanego z obskurności swoich podziemi (czy będą tam wspaniałe pokemony typu gaz/trucizna?), zmagając się z ciągłymi fochami gry – znów przez bitą godzinę czekałem na możliwość połączenia się z serwerem. Mój towarzysz trafił na dobry moment i pod Pałacem Kultury złapał Drowzee – antropomorficznego tapira, który usypia swoich przeciwników.

Poziom naładowanej przed wyjściem baterii zbliżył się do 50%, a ja wciąż gapiłem się na ekran ładowania i raz po raz klikałem „retry". Bezskutecznie. Puściłem głośną wiązankę – przykuło to uwagę przechodzącej obok kobiety. Podeszła do nas i zagaiła: „Co? Też wam nie działa? Miejmy nadzieję, że wkrótce to naprawią". Dowiedzieliśmy się od niej, że podobno wkrótce ukazać ma się łatka, zmniejszająca energożerność gry.

Gra jakimś cudem zadziałała, zwiedziłem więc okoliczne pokestopy. Ich dobór w Warszawie bywa co najmniej niefortunny:

Reklama

Pod sklepem Żabka – symbolem polskiego kapitalizmu, do którego wstąpiliśmy po hot-doga – trafiłem na cieniasa, gryzoniowatego Rattata. Kadr z wirtualnym szczurem pod sklepem bardzo mi się spodobał, więc chciałem go uchwycić. Gra jednak znów się wyłączyła. Na dodatek zaczęło padać. Kurwa.

Zdecydowaliśmy się wsiąść do autobusu, by podładować w przezornie zabranych powerbankach ledwo zipiące telefony, uciec od deszczu i – cytując mojego towarzysza – „sprawdzić, czy pod Sejmem znajdziemy jakiegoś Slowpoke'a" (pokemona nieco powolnego i opóźnionego w rozwoju) niestety, niczego tam nie znaleźliśmy. Wysiedliśmy na placu Trzech Krzyży przy kościele. Ulewa robiła się coraz intensywniejsza, ruszyłem jednak w pościg za latającym po okolicy Pidgeotto.


Ewoluujemy cały czas. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Gdy go złapałem, awansowałem na 5. poziom, co wiąże się z wyborem jednej z trzech drużyn i rozpoczęciem walk z innymi graczami. Najbliższą areną okazał się… rzeczony kościół św. Aleksandra (przypomnijmy, że wiele środowisk katolickich uznało Pokémona za dzieło Szatana). Przy schodach zauważyliśmy odzianego w garnitur korposzczurka zbierającego sążniste baty od jakiegoś dzieciaka. Pogratulowaliśmy mu dobrej walki, jednak nie udało nam się przetestować naszych umiejętności – nasz oponent chyba zląkł się przewagi liczebnej.

Mój telefon wydał z siebie ostatni jęk i padł na amen. Powerbank odmówił współpracy jakiś czas wcześniej. Nasza trasa poprowadziła nas koło siedziby partii KORWiN. Zauważyliśmy stereotypowego kuca, idącego po przeciwnej stronie ulicy, wykrzykującego do telefonu coś o „Magmarach w Lasku Kabackim". Tymczasem mój towarzysz wpadł na Jynxa, psychicznego pokemona, który specjalizuje się w całowaniu swoich przeciwników (w rękę?), a jego wygląd uważany był za przejaw rasizmu. Coś jest na rzeczy.

To była nasza ostatnia zdobycz. Wróciłem do domu zmoknięty i zmęczony, jednak w jednym kawałku. Nie udało mi się wpaść do studzienki kanalizacyjnej ani trafić na martwe ciało, więc chyba mam więcej szczęścia niż inni gracze, o których już rozpisują zagraniczne media.

Granie w Pokémon Go kosztowało mnie wiele nerwów i frustracji. Muszę jednak przyznać, że wyruszyłem dziś do pracy nieco wcześniej, by sprawdzić, czy pod redakcją VICE znajdę jakieś pokemony (o dziwo, bez rezultatów).

Mimo wszelkich niedociągnięć to naprawdę satysfakcjonująca gra. Właśnie odezwała się do mnie dawno niewidziana znajoma. Jutro chyba skoczymy poszukać Staryu, który mignął mi gdzieś w okolicach Ogrodu Saskiego lub sprawdzimy plotki o Magmarach w Lesie Kabackim.