FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

​„South Park” – idealny serial internetowy z lat 90.

Serial błyskawicznie reagował i komentował wiele tematów. Dzięki temu stał się ważny jak żadna kreskówka przedtem

Screen z "South Park" na Youtubie.

23 września na Comedy Central zadebiutował 19. sezon „South Parku". Dziś ten serial jest trybikiem w machinie przemysłu komediowego nastawionego na szokowanie i obrażanie. Ale nie zawsze tak było.

Dorastałem podczas końcówki kulturowej wojny lat 90., więc oczywiście „South Park" był zakazany w moim konserwatywnym domu. Rodzice już wcześniej zabronili oglądania „Simpsonów", wierząc, że ta kreskówka zmienia posłuszne dzieci w niegrzeczne bachory – takie jak te inne dzieciaki z podwórka. Te, które mówiły „cholera", „dupa" i wybijały okna w opuszczonych domach. Oczywiście dzięki temu serial wydawał mi się jakieś 50 razy ciekawszy.

Reklama

Jednak w 1997 roku „Simpsonowie" nie byli już tak ekscytującą, kontrowersyjną kreskówką jak kiedyś. Już zmieniła grzeczne dzieci w niegrzeczne bachory. W porównaniu do „South Parku" „Simpsonowie" byli ugrzecznieni, pokazywali występki na poziomie programów dozwolonych dzieciom. „South Park" był czystą anarchią. Według moich rodziców zmieniał te już rozwydrzone bachory w dzieciaki, które kończyły w więzieniu.

„Nieważne, ile szumu narobiło panowanie Jona Stewarta i pojawienie się Stephena Colberta – Comedy Central nie zawdzięcza swojej renomy tym panom. To Trey Parker i Matt Stone własnymi rękami wyciągnęli ten kanał z otchłani".

Innymi słowy, już na początku „South Park" przekroczył granice moralności i poruszał tematy tabu. Bałem się go obejrzeć. A kiedy w końcu się przełamałem, to pomyślałem, że rodzice mieli rację. Nie zdziwiłbym się, gdyby ten starszy kumpel, który mi puścił serial, faktycznie skończył w więzieniu. Lubił kraść, tak dla sportu. Wchodził do spożywczaków, podchodził do alkoholi i po prostu z nimi wychodził ze sklepu. Tajemnicą jego sukcesu była bezwstydność. Po prostu szedł, jakby chciał powiedzieć: „Jest w porządku, nie świruj, ja tylko to sobie kradnę". Oczywiście uwielbiał „South Park".

Jeśli zapomnimy na chwilę o tym, że „South Park" był momentem próby dla kultury, i spojrzymy na niego po prostu jako na serial telewizyjny z 1997 roku, to aż dziwne, że zagościł na antenie tak długo. Animacja z kartonowych wycinanek była prymitywna. Pierwsze odcinki wyglądały niechlujnie, niezachęcająco i podejrzanie. Przy nich nawet te mdłe kreskówki Hanny-Barbery, robione po kosztach, wyglądały efektownie. Głosy były najbardziej drażniącymi i agresywnymi w historii telewizji. Teksty były wulgarne, skatologiczne i amoralne.

Reklama

Ale sam fakt, że wszyscy rodzice w kraju wiedzieli o jego istnieniu i mieli czas, by go hejtować, oznaczał, że musiał być bezprecedensowym hitem. I był. Stał się nim prawie z dnia na dzień. W ciągu zaledwie pięciu miesięcy okazał się najpopularniejszym programem w historii stacji Comedy Central, średnio każdy odcinek oglądało ponad 2 mln widzów. Pierwszy odcinek drugiego sezonu obejrzało 6,2 mln widzów. (Telewizja bardzo się od tamtej pory zmieniła, więc przytoczę tu pewną ciekawostkę: prowadzący swój własny program Stephen Colbert podczas pierwszego odcinka „Late Night" zgromadził tylko 400 tys. więcej widzów).

Chodzi o to, że nieważne, ile szumu narobiło panowanie Jona Stewarta i pojawienie się Stephena Colberta (a obaj prowadzą prześmiewcze programy satyryczne, w których komentują wydarzenia ze świata) – Comedy Central nie zawdzięcza swojej renomy tym panom. To Trey Parker i Matt Stone własnymi rękami wyciągnęli ten kanał z otchłani wiecznych powtórek brytyjskiego serialu komediowego „Absolutnie fantastycznie" i „Daily Show" z Craigiem Kilbornem. To Parker i Stone zdefiniowali stację na nowo. Nadali sens istnieniu Comedy Central.

Bez znajomości tej historii rzeczy, które uszły i wciąż uchodzą „South Parkowi" na sucho, wydają się niemożliwe do pokazania w telewizji. Udało im się ominąć etap dochodzenia do ugruntowanej, mainstreamowej pozycji. Ich imperium obejmowało zabawki, T-shirty i pełnometrażowy film, a to wszystko przed końcem 1999 roku. Joe Strummer z zespołu The Clash zaśpiewał dla nich piosenkę, a George Clooney zagrał psa. W 2003 roku współpracował z nimi nawet Norman Lear, w latach 70. producent wielu sitcomów, laureat czterech nagród Emmy.

Reklama

Na Noisey:Noisey Would Like to Be Shit on by South Park Too, Please

Isaac Hayes, soulowy piosenkarz z Oscarem na koncie, podkładał głos pod postać Szefa, kucharza ze szkolnej stołówki. Dziś łatwo zapomnieć o jego osiągnięciach, bo wszyscy skupiają się na skandalu związanym z jego odejściem z serialu. Hayes był scjentologiem, a w odcinku wyśmiewającym tę organizację nie pojawiła się jego postać. Potem, w 2006 roku, Hayes zażądał rozwiązania kontraktu. Ale samo to, że Isaac grał w tym serialu przez prawie dziesięć lat, jest niesamowite. Hayes pomagał tworzyć hity duetu Sam & Dave, takie jak „Soul Man", „Hold On, I'm Comin'" i „When Something is Wrong with My Baby". Bez Isaaca Hayesa być może nie byłoby żadnego Sama i Dave'a. Hayes stworzył także „Hot Buttered Soul", album, który uratował wytwórnię Stax po odejściu Sama i Dave'a oraz śmierci Otisa Reddinga. Isaac musiał sobie poradzić z wypełnieniem luki po Reddingu i mu się udało. To wręcz niewykonalne. A potem napisał piosenkę do czołówki filmu „Shaft", piosenkę tak dobrą, że to też powinno być niewykonalne. Za nią przyznano mu Oscara.

I w 1997 roku zgodził się być w tym samym miejscu co Trey Parker i Matt Stone, a do tego był gotowy powiedzieć wszystko, co napiszą w scenariuszu. Po roku nagrał bezczelnie wulgarną piosenkę „Chocolate Salty Balls", którą wyprodukował sam Rick Rubin, jeden z prezesów wytwórni Columbia Records.

Jeszcze bardziej szalone jest to, że nadal nie wymieniłem tych najbardziej kontrowersyjnych rzeczy, jakie pokazano w tym serialu. Ten na pozór nieosiągalny szczyt nieprzyzwoitości z każdym odcinkiem był zdobywany, poprzeczka była podnoszona coraz wyżej. A wszystko dzięki tygodniowemu czasowi produkcji – „South Park" stał się pierwszą kreskówką, która mogła być na czasie i komentować bieżące wydarzenia, wsadzając kij w mrowisko. Weźmy na przykład śmierć Steve'a Irvina, łowcy krokodyli, australijskiego przyrodnika, który zginął w trakcie kręcenia swojego programu, gdy płaszczka ugodziła go w serce – wątek jego śmierci pojawił się w odcinku „Hell on Earth 2006" zaledwie siedem tygodni po tragedii.

Reklama

Serial błyskawicznie reagował i komentował wiele tematów. Dzięki temu stał się ważny jak żadna kreskówka przedtem. Tygodniowa produkcja dała Parkerowi i Stone'owi potężne możliwości, mogli zmusić ludzi, aby zwrócili na nich uwagę. Zmienili postrzeganie tego, jak ważny może być półgodzinny program w kablówce. Uciekli przed klątwą szybkiego popadania w niepamięć, jak inne programy tej ery kablówki (np. produkcja HBO „Dream On").

Chociaż z drugiej strony wciąż istnieje ryzyko, że będzie tak bardzo odnosić się do bieżących wydarzeń, iż szybko się przeterminuje. Jednak dzięki internetowi umocnił swoją pozycję. Parker i Stone niechcący zabezpieczyli program przed upadkiem wraz z końcem ery kablówki. W przeciwieństwie do innych seriali z lat 90. „South Park" był idealnie przystosowany do oglądania w internecie. Ten program opanował już beznamiętną i aspołeczną estetykę znaną później z sieci, i to zanim internet przejął pałeczkę. Tempo i żarty były szybkie i głośne – przesłanie było przekazywane w najbardziej ordynarny i potoczny sposób. Dzięki prostym animacjom nie istniało ryzyko, że kompresja cyfrowa zepsuje misterność animacji. Głównie dlatego, że żadnej misterności w niej nie było. To była idealna baza pod rozpowszechnienie oglądania takich treści w internecie. Wtedy wypożyczalnie wideo wydawały się rentownym, solidnym biznesem. Ale ludzie nielegalnie ściągali odcinki „South Parku" już na rok przed skandalem z Billem Clintonem i Monicą Lewinsky – który często uważa się za początek hejtowania w internecie.

Serial był niesamowicie popularny w telewizji, ale w internecie „South Park" sprawdził się jeszcze lepiej. Cała ta panika dotycząca moralności i wojny pokoleń z lat 90. wydaje się urocza w dzisiejszych czasach oglądania pornografii na żywo. Użycie słowa „shit" [które ma mnóstwo znaczeń, np. „gówno", „coś", „szajs", „kurna"] 162 razy w jednym odcinku już nie jest wielkim osiągnięciem w medium, w którym użycie tego słowa 162 razy z rzędu jest traktowane jak poprawne skonstruowane zdanie. To, co kiedyś szokowało w telewizji, dziś jawi się jako dzieło dwóch studentów, którzy chcieli się pośmiać. Nagle wszystko wydaje się zwyczajne i już nie ma czym szokować.

Teraz dominuje taka wrażliwość, ale Parker i Stone mogą spokojnie mówić, że wpadli na to pierwsi. Jeśli więc nawet „South Park" jakimś cudem jutro zniknie z Comedy Central czy innej stacji, to nie płaczcie. On będzie z nami zawsze jako historyczny artefakt: serial stworzony do internetu, zanim ktokolwiek wiedział, co to może znaczyć.

Śledź Kaleba Hortona na Twitterze.