FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Dzień, w którym bałam się flagi

W Święto Niepodległości moje miasto zostało zastraszone i pozostawione samo sobie z poczuciem całkowitej klęski

Warszawa czekała na Marsz Niepodległości od dłuższego czasu. Z niekrytym w pewnych kręgach niepokojem. Wiadomo było, że coś się 11 listopada wydarzy, coś się okaże. Chciałam zobaczyć co.

Przebrałam się za normalsa i w okolicach 15 bawiła mnie jeszcze atmosfera przygody i konspiracji. Kupiłam nawet flagę.

Mniej więcej godzinę później niosłam ją już na poważnie, z poczuciem, że daje mi gwarancję niezauważalności. Wciąż jednak obsesyjnie sprawdzałam, czy żaden szczegół ubioru, albo sarkastyczny uśmiech, nie sytuuje mnie przypadkiem w szeregach światowego lewactwa. Życzliwie wysłuchałam przemówień „delegatów z bratnich organizacji“ (Włochy, Francja, Węgry), którzy pod Pałacem Kultury i Nauki wyrażali poparcie dla braci z kraju, który „dużo lepiej radzi sobie z homoseksualnym lobby i obroną życia poczętego“. Należy zaznaczyć, że cała gala odbywała się w kuriozalnym dyskursie Międzynarodówek, padł chyba nawet antykapitalistyczny postulat. Ujawnione zostały imiona antybohaterów dnia – komuniści, lobby homoseksualne oraz osoby o poglądach lewicowych i liberalnych. Na koniec „Ojcze Nasz“.

Reklama

Moment, w którym mantra „sierpem i młotem czerwoną hołotę“ zaczęła mnie męczyć i dotarło do mnie, że to przecież do nas się tu cały czas przepija, nastąpił na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Jerozolimskich. Coś nas tam zatrzymało i wtedy roztoczyła się ta perspektywa - morze biało czerwonych flag. W oprawie dymu, huku petard i wrzasku, flagi stworzyły głęboko dojmujący obraz. Oto symbolika demokratycznego kraju, w którym żyję, podczas narodowego święta upamiętniającego odzyskanie niepodległości, zmienia się w symbol opresji, którego boję się i wstydzę; który zafunkcjonował jak obowiązkowy kotylionik na diabolicznym balu. Do którego nie miałam prawa.

I jeszcze obecne na wszystkich ustach słowo „lewak“, wypowiadane w sposób, w jaki zwykle mówi się „gówno“.

Przemieszczałam się wewnątrz pochodu w poszukiwaniu jakiejś zmiany, może innej twarzy Marszu. Ale zmieniało się niewiele.

Przełom jednak nadszedł i spotkał nas na Waryńskiego, w momencie, w którym po lewej pojawia się plac Zbawiciela.

„Spalić tęczę!“ – krzyknął ktoś.

Kiedy się pod nią pojawiliśmy, na placu nie było jeszcze nikogo. Knajpy też spokojne - w grillbarze Corso czyjaś rodzinna kolacja, a Plan B zamknięty. W Charlotte chyba pełno, nieważne. W pobliżu stał jeden, jedyny, najmniejszy z możliwych policyjny samochód. Wysiadło z niego dwóch policjantów i jedna policjantka. Nie wiem, czy mieli w ogóle broń. Tłum powoli, ale systematycznie, zaczął napływać od strony Waryńskiego. Policjanci powiedzieli nam, że właśnie wezwali posiłki. Potem już podbiegł chłopak w niebieskiej chuście zawiązanej na twarzy i podpalił tęczę. Bardzo sprawnie i z dużą znajomością rzeczy. Policjanci nie zrobili nic. „Proszę pani, sam nie dam rady, co ja mogę?“ – wołał jeden z nich. Wydaje mi się, że jego wstyd był szczery. Wokół pożaru zrobiło się zbiegowisko, jakiś człowiek próbował gasić, ale pobili go. Po dłuższej chwili przyjechała straż pożarna, bez żadnej ochrony ani obstawy, została więc natychmiast obrzucona kamieniami. Odjechała, a tęczę tymczasem podpalono od drugiej strony. I paliła się, radując wiwatujący tłum. Tylko żona tego co gasił płakała, i ja też sobie trochę popłakałam. „No nie przewidzieliśmy tego“ – przyznał zawstydzony policjant. A posiłki nigdy nie nadeszły.

Reklama

Sytuacja stawała się coraz bardziej niepokojąca. Ktoś zadzwonił, żeby powiedzieć, że marsz został zdelegalizowany. Kilka minut później okazało się, że płonie budka strażnicza przy ambasadzie Rosji na Belwederskiej, a sam budynek obrzucany jest kamieniami. Nieudolne do tej pory działania policji, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmieniły się w sprawną, zorganizowaną akcję. Uzbrojeni w armatki funkcjonariusze napłynęli w imponującej liczebności. Osaczyli demonstrujących na Spacerowej i zaczęli spychać ich w dół, odcinając znaczną część tłumu od Agrykoli, gdzie miał rozegrać się finał Marszu. I rozegrał się. Robert Winnicki, prezes Ruchu Narodowego, podsumował dzień: „Na pl. Zbawiciela spłonęła tęcza. Takich aktów nie popieram, nie wiem, kto za tym stał. Ale trzeba jasno powiedzieć: spłonął symbol zarazy. Ten symbol to wielkie zagrożenia dla Polski, to symbol rewolucji lewackiej.”

Wiadomo, jak to wszystko się skończyło. Trochę aresztowań, kilka pobić, ranni wśród funkcjonariuszy. Ganianie się po Agrykoli. Przepychanka Kurkiewicz vs Saramonowicz w Tok FM. Mniej lub bardziej zadziwiające  publiczne wypowiedzi osób związanych z ruchem narodowym.

Wnioski będzie można wyciągać dopiero za kilka dni. Reakcja władz jest w tym wypadku niezwykle istotna. Przydałby się jakiś pokaz siły; coś co zatarłoby powstałe dziś wrażenie jej kompletnej impotencji i bezradności wobec odradzającego się w Polsce faszyzmu. W kwestii braku dostatecznej ochrony newralgicznych punktów miasta oczekiwane byłoby natomiast oświadczenie nieco poważniejsze, niż to, które wygłosił rzecznik komendy stołecznej, tłumaczący jakoby: „Organizator zapewnił, że we wszystkich tych miejscach wystawi szpaler swojej służby porządkowej i nie będzie żadnej możliwości, żeby doszło do incydentów.” Wzruszające.

W każdym razie trzeba ochłonąć.

POCZTÓWKI Z MARSZU NIEPODLEGŁOŚCI